MOJA WŁASNA LISTA PRZEBOJÓW

W listopadzie 2015 roku po raz pierwszy zestawiłem własny Top 20. I niemal od razu okazało się, że nie tylko przemysł muzyczny ma problemy z ustaleniem kryteriów będących podstawą list przebojów. Na przestrzeni lat musiał bowiem decydować o tym, czy ograniczyć się wyłącznie do wyników sprzedaży nośników fizycznych, czy jednak wziąć pod uwagę sprzedaż cyfrową, streaming i odtworzenia na YouTube. Jednym z efektów tych problemów jest tworzenie list o większym i mniejszym stopniu ogólności, gatunkowych, a także uwzględniających emisje radiowe i telewizyjne. Okazało się, że, jak większość zasad, także i te dotyczące list przebojów da się omijać, naginać i nimi manipulować. Jakiś czas temu dowiedziałem się, że wyniki sprzedaży podbija wydanie albumu z koncertowymi wersjami utworów pochodzących z wcześniejszego albumu studyjnego, byleby tylko tracklisty płyt się pokrywały. To dzięki temu na rynku pojawiły się „Ghost Stories Live 2014” Coldplay, czy „Songs of Faith and Devotion Live” Depeche Mode.

Podejmując się comiesięcznego przygotowywania listy najlepszych płyt miesiąca mogłem do zadania podejść na wiele różnych sposobów. Mogłem zestawiać listę wedle swego uznania, przecież to moja lista i nie będzie mi nikt, zwłaszcza w obcych językach, narzucać jej ustroju. Tylko, czy taka lista byłaby miarodajna? Ostatecznie uznałem, że podstawowym kryterium będzie ilość odsłuchów, wystarczyło już tylko opracować system ich ewidencjonowania. Anioł siedzący na moim prawym ramieniu dumny był z wykonanej przez podopiecznego roboty, ale diabeł z lewego obojczyka nie rezygnował. Podszepnął, by zakup płyty na fizycznym nośniku przysparzał tytułowi dodatkowego punktu, ale gdzieś po drodze stwierdziłem jednak, że to nie ma sensu. Przyjęte reguły wydają się genialne w swej prostocie, a jednak okazuje się, że i one nie są pozbawione wad, które w pełnej krasie ujawniły się w styczniu.

Wydane pod koniec miesiąca płyty mają ciężej, bo nawet, gdy początkowo słucham ich ze wzmożoną intensywnością, to ostateczny wynik dzieli się przecież na dwa sąsiadujące ze sobą miesiące. Ale nie to jest najgorsze, przecież prawdziwie przebojowy album sobie z tym poradzi. Za jednostkę odsłuchu, czyli płytę, przyjąłem format CD. Jeśli zatem album jest podwójny, to za przesłuchanie całości otrzymuje 2 punkty. Co w takim razie mam zrobić z wydanym pod koniec ubiegłego roku „Everyday Life” Coldplay? Płyta trwa nieco ponad 50 minut, spokojnie mogła zmieścić się na jednym krążku, ale zespół, z przyczyn artystycznych (sic!), postanowił podzielić ją na pół. A co z płytami winylowymi? W styczniu premierę miały dwa tytuły, Noir Desir „Debranche” i The Jaded Hearts Club Band „Live at 100 Club”, które pozbawiono wersji kompaktowej. O ile w przypadku drugiego sprawa jest prosta, bo to pojedyncza płyta, to francuskie wydawnictwo, mimo że mieszczące się na dwóch płytach, zawiera tylko 39 minut muzyki. Czy podobnie jak Colplay potraktować album jako wydawnictwo pojedyncze, czy wysiłek poświęcony na trzykrotne zdmuchiwanie kurzu z nośnika nagrodzić jednak dodatkowym punktem?

Powyższe rozważania ciągle nie wyczerpują dylematów. Trwająca kolejny miesiąc rywalizacja pomiędzy najnowszymi wydawnictwami The Cure i Simply Red nie wydaje się do końca uczciwa. Trzeci miesiąc z rzędu wygrywa soulowa petarda przygotowana przez Micka Hucknalla. Tyle, że „Blue Eyed Soul” trwa 34 minuty, a na przesłuchanie podwójnego „Anniversary: 1978-2018 Live In Hyde Park In London” poświęcić trzeba ponad dwie godziny. Wszystko to wywołało u mnie stres, bo w gruzach legło przeświadczenie o doskonałości mojej i mojej listy. Odetchnąłem dopiero, gdy przespałem się z tematem. Przecież to tylko zabawa!