Pearl Jam „Gigaton”
Do Pearl Jam znakomicie pasuje określenie „soundtrack mojego życia”. Dorastałem razem z zespołem. Premiera „Ten” była momentem, w którym odnalazłem swoją muzykę. Zacząłem eksplorować różnorodne muzyczne obszary samodzielnie, bez oglądania się na gusta innych. Postawa ta uległa wzmocnieniu w okresie buntu, któremu towarzyszyły „Vs.” i „Vitalogy”. Muzyczne dojrzewanie zaliczyłem przy dźwiękach „No Code” i „Yield”, a stąd był już tylko krok od nieubłaganie zbliżającej się dorosłości, w którą wkroczyłem gdzieś pomiędzy „Binaural” a „Riot Act”. I tak, Pearl Jam został ze mną na zawsze, do dziś imponując mi sposobem, w jaki muzycy zespołu pokierowali swoją karierą, idealnie balansując między możliwą do osiągnięcia gigantyczną popularnością a zachowaniem twarzy.
Najnowsze dzieło Amerykanów oceniam wyłącznie odnosząc się do ich własnej twórczości. Siedem lat oczekiwania zaostrzyło apetyt, ale moim jedynym pragnieniem związanym z nadchodzącą premierą było usłyszenie dziesięciu świetnych rockowych numerów. Wybrany do promocji utwór „Dance of the Clairvoyants” zaskoczył absolutną zmianą brzmienia. Przestrzenny, syntezatorowy, pozbawiony gitar, do jakich wszyscy się przyzwyczaili, jednych wytrącił z równowagi, innych wprawił w podniecenie. Kompozycja zachwyca melodią i zamkniętymi w niej emocjami, brzmieniowo poruszając się daleko poza linią horyzontu. Nie wiem, czy w dyskografii Pearl Jam da się wskazać utwór, który z większą determinacją burzy wcześniej zbudowaną wizję muzyki. Ewidentny przebłysk geniuszu.
Początkowy entuzjazm ostudził „Superblood Wolfmoon”, choć to klasyczny rockowy numer, właśnie taki, jakiego po nowej płycie Pearl Jam można się było spodziewać. Pobrzmiewają w nim echa „Lost Dogs”, podwójnej składanki wypełnionej rarytasami, zebranymi w całość przed laty. Dźwiękowo również nie oddala się od wspomnianego wzorca. Natychmiast zauważalna jest symbioza Matta Camerona z pozostałymi muzykami. Brak zespolenia perkusisty z resztą zespołu, który był wadą wszystkich albumów nagranych po odejściu Jacka Ironsa, nagle gdzieś się ulotnił. Jakby tego było mało, fantastyczne solo popełnił Mike McCready. Będące lustrzanym odbiciem „Eruption”, prototypu hardrockowego popisu gitarowego z debiutu Van Halen, pozostawia jeszcze odrobinę przestrzeni na koncertowe rozwinięcie, nie ma zatem mowy o przesycie.
Tuż przed samą premierą światło dzienne ujrzał jeszcze jeden singel, „Quick Escape”. Powinowactwo riffu z „Kashmirem” ujawnia się natychmiast, ale w utworze nie brak również dźwięków przywodzących na myśl Pink Floyd. Basowy pochód i rytmika, niczym wyjęte z Rage Against The Machine. Matt Cameron gra jak na płytach Soundgarden, potężnie, gęsto, bohnamowsko. Zapożyczenia nie rażą zanadto, bo całość spina przepełniony agresją głos Eddiego Veddera. Tak ostro Pearl Jam jeszcze nie grali. Do tego momentu na płycie jest całkiem nieźle, by nie powiedzieć ciekawie. Przełknąć da się nawet rockowego średniaka w postaci otwierającego płytę utworu „Who Ever Said”, choć zastanawiam się, czy, będąca niemal dosłownym cytatem z „Go”, końcówka utworu nie miała być ostrzeżeniem przed ciągłymi nawiązaniami do wcześniejszej twórczości.
„Alright” na tle pozostałych jawi się jako nieco rozwinięta miniatura. Utwór nie wypada źle, ale myśl o podobieństwie do „Long Road” jest natrętna niczym obudzona z zimowego snu mucha. Kolejny zawód przynosi „Seven O’Clock”. Eddie Vedder snuje opowieść w sposób, do jakiego przyzwyczaił nas Bruce Springsteen. Zagęszczone w zwrotce słowa zdradzają jednak brak pomysłu na linię melodyczną. Pearl Jam pokazali nieraz, że stosując bardzo proste zabiegi stylistyczne potrafią stworzyć coś ponadczasowego, tu jednak popadają w banał. Numer ciekawy jest wyłącznie we fragmentach pozbawionych wokalu. Szczerze mówiąc, nigdy wcześniej bym nie uwierzył, że będę pisał coś podobnego w odniesieniu do zespołu, którego jednym z najmocniejszych elementów zawsze był wokalista.
Z odrętwienia miały szansę wyrwać rockowe wymiatacze, problem jednak w tym, że zarówno „Never Destination”, jak i kolejny „Take the Long Way”, są do bólu nudne. Gdyby zespół umieścił je na drugich stronach singli, grając sporadycznie na koncertach, prawdopodobnie stałyby się one obiektami westchnień fanów koczujących pod halami na całym świecie, ale umieszczanie ich na płycie? Jakby tego było mało, w pierwszym zabrakło pomysłu na końcówkę, a drugi „ozdobiono” irytującym, żeńskim, chórkiem. Jedynymi jasnymi fragmentami pozostają w nich solówki Mike’a McCready’ego. Najcięższą próbą przy odsłuchu „Gigaton” jest jednak „Buckle Up”. Mogli wypuścić go na prima aprilis, z pewnością wszyscy by się uśmiali.
I tu uwaga, bo po wcześniejszym knock-oucie łatwo może umknąć coś, obok czego nikt nie powinien przejść obojętnie. „Comes Then Goes” to przepiękna ballada jedynie na głos i gitarę. Podobieństwo do utworów z „Poncier”, EP-ki filmowego bohatera filmu „Singles”, nagranej przez Chrisa Cornella, uznać można za przepiękny hołd złożony zmarłemu przyjacielowi. I to byłoby wszystko, bo później mamy już tylko „Retrograde”, który mógłby zrobić furorę zastępując „The End”. Ma w sobie nieco więcej uroku, choć osiągnięcie to trudno uznać za wyczyn znając finał „Backspacer”. O „River Cross” natomiast napisać wystarczy już tylko tyle, że kończy jedenasty studyjny album Pearl Jam.
Chciałoby się zakrzyknąć: „Pobite gary!”, gdyby nie „Dance of the Clairvoyants”. Dobre i to. Pewnie jeszcze będę próbował „Gigaton” oswoić, ale czy będę informował o osiągniętych efektach, to się okaże.