Pink Floyd „Live In Knebworth 1990”

W pierszej chwili zastanawiałem się, czy warto pisać o nowej koncertowej płycie Pink Floyd. Czy tytuły utworów, „Shine On You Crazy Diamond (Parts 1-5)”, „The Great Gig In The Sky”, „Wish You Were Here”, „Sorrow”, „Money”, „Comfortably Numb”, „Run Like Hell”, nie mówią same za siebie? Ostatecznie stwierdziłem, że jednak napiszę, a to na wypadek, gdyby ktoś miał właśnie ze względu na setlistę odpuścić sobie słuchanie płyty. Powodów, które mogą stać za taką decyzją może być przynajmniej kilka, ale najważniejszym wydaje się wydana w 1998 roku płyta zatytułowana „Delicate Sound of Thunder” w pełni portretująca Pink Floyd na żywo z okresu promocji albumu „A Momentary Lapse of Reason”. Koncert w Knebworth był jedynym, jaki Pink Floyd zagrał w 1990 roku. Odbył się on w ramach charytatywnej imprezy Silver Clef Winners. Na festiwalu wystąpili także Paul McCartney, Dire Straits, Genesis, Phil Collins, Mark Knopfler, Robert Plant z gościnnym udziałem Jimmy’ego Page’a, Eric Clapton i Tears For Fears. Sporych fragmentów tych występów da się z dostępnych wydawnictw nie tylko posłuchać, ale i pooglądać.

Incydentalny charakter koncertu mógł doprowadzić do spektakularnej klapy, wszak odpoczynek po długiej trasie koncertowej nie sprzyja mobilizacji. Muzycy Pink Floyd postanowili jednak podnieść się z kanap w swoich salonach. Zamiast zagrać od niechcenia, grupa spożytkowała skumulowaną w okresie wykonawczej bezczynności energię, eksplodując podczas pięćdziesięciominutowej obecności na scenie. Nasuwa się tu analogia ze sportowcem, który cztery lata szlifuje formę, by wstrzelić się w ten jeden jedyny start po olimpijskie złoto.

David Gilmour był tamtego czerwcowego wieczoru w fenomenalnej formie, udowadniając, że po tylu latach na scenie wciąż potrafi włożyć w grę na gitarze masę emocji. Jeszcze ciekawiej zaprezentował się jako wokalista. Na pierwszy plan wysuwają się kończące występ „Comfortably Numb” i „Run Like Hell” z niesamowitym dialogiem, w którym za partnera miał grającego na basie Guy’a Pratta. I chociaż oczywistym jest, że każdy wolałby usłyszeć zamiast niego Rogera Watersa, to innych zarzutów nie da się tu sformułować. Oglądając zespół trudno nie odnieść wrażenia, że muzycy grali na niesamowitym luzie, jakby do niczego nie byli zobowiązani.

Z tyłu sceny prezentował się doskonale znany z koncertów grupy okrągły ekran. Co ciekawe, nie został wykorzystany nawet przez chwilę. W efekcie, oglądając koncert, cieszyć się można wyłącznie muzyką, a ta broni się fantastycznie bez jakiejkolwiek oprawy wizualnej. Obok muzyków Pink Floyd na scenie pojawiła się w chórkach Sam Brown, na saksofonie zagrała Candy Dulfer, a w „The Great Gig in the Sky” wokalizą popisała się Clare Torry. Jak w studyjnym oryginale! I nawet, jeśli w zaprezentowanym zestawie pojawiły się drobne potknięcia, to pięćdziesięciominutowy set był mistrzowską prezentacją jednego z największych rockowych zespołów wszech czasów. Jeśli do tego dodamy podwójny winyl frezowany do odtwarzania z prędkością 45. obrotów na minutę, to mamy drugą, po koncercie The Black Crowes z Atlanty, archiwalną płytę koncertową tego roku.

Nie do wiary, że minęło już trzydzieści lat od tamtego koncertu. Wtedy jeszcze każdy fan Pink Floyd mógł mieć nadzieję, że Roger Waters połączy siły z zespołem. O tym, jak mogło to wyglądać przekonaliśmy się tylko przez chwilę, przy okazji Live 8. Szkoda, ale widocznie tak musiało być.