Bootleg Top 20 / Październik 2021
Muzyczna jesień w pełnej krasie. Coraz więcej premier za nami, jeszcze więcej przed nami. Ukazała się solowa płyta Toma Morello, zatytułowana „The Atlas Underground Fire”. Album rozczarowuje. Okazuje się bowiem, że zapowiadająca płytę kooperacja gitarzysty z Eddie’em Vedderem i Bruce’em Springsteenem spokojnie może aspirować do miana ozdoby wydawnictwa. Nadmiar gości z różnych muzycznych światów, a całość przeprodukowana, wypolerowana do granic połysku, pozbawiona została rockowego żaru. Jest kilka momentów, gdy serce może szybciej zabić, choćby w pierwszych dwudziestu sekundach „Let’s Get The Party Started” z udziałem Bring Me The Horizon, które niemal natychmiast przenoszą słuchacza na jedną z płyt Rage Against The Machine. Niestety, za chwilę wracamy na ziemię, do świata rockowej konfekcji spod znaku Linkin Park. Za to „The War Inside” pokazuje, jak wielka potrafi być siła sugestii. Nie patrząc na tracklistę byłem pewien, że Morello wyciągnął z archiwum numer nagrany przed laty z Chrisem Cornellem, tymczasem swoim głosem utwór naznaczył Chris Stapleton. Problemem Toma Morello wydaje się być niemożność wyjścia poza zaproponowaną przed laty stylistykę. Gitarzysta stosuje wciąż te same patenty, które na dłuższą metę zaczynają nudzić, a przez to ocierają się nieco o karykaturę. Słuchając kolejnych produkcji, w które muzyk się angażował, w tym Audioslave i Prophets Of Rage, obawiać się można, że dopóki przy mikrofonie ponownie nie stanie charyzmatyczny Zak de la Rocha, to raczej nic ciekawego już nie usłyszymy. Na marginesie, gdy pierwszy raz ujrzałem okładkę ze słoniem, moje myśli powędrowały ku Coldplay. Ciekawe, co by na to powiedział Freud?
Skoro mowa o Coldplay, to wspomnieć trzeba, że w październiku do sklepów (sformułowanie to już za moment stanie się zbyt archaiczne, by być używanym w internecie) trafiła kolejna płyta grupy zatytułowana „Music Of The Spheres”. Gigantyczna popularność zespołu nie bierze się znikąd. Ma ona swoje źródło w takich płytach, jak „Mylo Xyloto”, „A Head Full of Dreams” i właśnie „Music Of The Spheres”. Przed laty, gdy usłyszałem pierwszą z nich, byłem pewien, że moja przygoda z Coldplay dobiegła końca. Trzy lata później zakochałem się w „Ghost Stories”, ale nawrót uczucia szybko wyparował wraz z premierą „A Head Full of Dreams”. Na kolejną płytę znowu nie czekałem, tym większym zaskoczeniem okazała się „Everyday Life”. Wcześniej mogłem mieć jeszcze wątpliwości, ale teraz wyraźnie dostrzegam już pewną prawidłowość. Coldplay wydaje na przemian płyty kontynuujące drogę obraną na pierwszych czterech płytach i te pozwalające wypełniać publicznością stadiony na całym świecie, na których pojawiają się goście zwiększający zasięg płyty (tym razem jednym z nich jest Selena Gomez w „Let Somebody Go”). Z tym większym zakłopotaniem i lekkim zażenowaniem przyznaję, że jednak sięgam po „Music Of The Spheres” chętnie, odczuwając przy tym pewnego rodzaju przyjemność. Jeszcze tylko mała uwaga na marginesie. Słuchając dwóch ostatnich płyt w dorobku U2 odnosiłem wrażenie, że Bono próbuje gonić Chrisa Martina, ale, gdy usłyszałem „People Of The Pride” z nowej płyty Coldplay, to pomyślałem, że oto role się odwróciły. Można by rzec, przywrócony został naturalny porządek rzeczy.
Trzy lata temu, przy okazji ukazania się „AmeriKKKant”, wróciłem do Ministry. Skusiła mnie okładka i do dziś żałuję, że nie zaopatrzyłem się w jej winylową wersję. Na „Moral Hygiene” załamaną Statuę Wolności zastąpiła uśmiechnięta kobieta, rodem z ilustracji reklamowej z połowy ubiegłego wieku. Muzycznie w zasadzie bez większych zaskoczeń. Al Jourgensen serwuje potężną dawkę industrialnego metalu, którą w dyskografii zespołu można by umieścić pomiędzy drenującą mózg „Psalm 69: The Way To Succeed And The Way To Suck Eggs” a monumentalną „Filth Pig”. Nawiązania do pierwszej z wymienionych płyt bez problemu znajdziemy w „Sabotage Is Sex”, do drugiej w „Search and Destroy”, przeróbce The Stooges. Podobnie, jak w przypadku poprzedniej płyty, nie jest to zarzut. Leniwym słuchaczom w playliście podsuwam „Believe Me”. Mając na względzie standardy Ministry i fakt, że całą robotę robi tu gitara akustyczna, na określenie utworu można nawet próbować użyć słowa „piosenka”.
Nowy album Duran Duran rozczarowuje, poza jednym momentem. Zdanie to wykluło mi się w głowie po pierwszych kilku przesłuchaniach. Tyle, że schowany gdzieś wewnątrz „Future Past” muzyczny magnes ciągnął mnie do ponownego słuchania. To, co początkowo mnie od nowej propozycji zespołu odrzuciło, to jej nowoczesność. Zwyczajnie, oczekiwałem uderzenia przebojowością rodem z lat 80., ozdobionego dwoma balladami w rodzaju „Ordinary World”. Tymczasem, Duran Duran nie zatrzymali się w miejscu, nie próbowali na siłę zaspokoić wyłącznie nostalgicznych oczekiwań słuchaczy, którzy wraz z nimi dorastali. Najlepiej unaocznia to kontrast między „Anniversary”, jedynym utworze ewidentnie odwołującym się do źródeł niegdysiejszej popularności grupy, a pozostałymi utworami na płycie. Krzywiących się fanów rocka być może do przesłuchania płyty skusi pewien haczyk. Otóż, w kilku utworach grupę wsparł kompozytorsko i instrumentalnie Graham Coxon, gitarzysta Blur.
Kilka lat temu zachwycałem się pochodzącym z Sydney, britpopowym w klimacie, DMA’s. Zespół na kolejnych płytach poszedł w kierunku utraty mego zainteresowania. Teraz znowu wpadła mi w ucho kapela z Australii, tym razem z Melbourne. Amyl And The Sniffers to potężna dawka młodzieńczej energii, ze skupiającą uwagę męskiej części publiczności wokalistą Amy Taylor. Muzyka na „Comfort To Me” jest bezpretensjonalnie melodyjna, zadziornie bezkompromisowa i obłędnie zabawowa. Aż prosi się o koncert w niewielkim klubie, do utraty tchu, słuchu, butów, czy zębów po skoku ze sceny, co kto woli.
Na koniec już tylko wspomnę, że kolejny, „nowy” jakoś nie do końca mi tu pasuje, album wydał Richard Aschcroft. Nie trzeba być mistrzem dedukcji, by bez słuchania rozszyfrować z czym mamy do czynienia. Jakby to powiedział Sherlock Holmes, „Acoustic Hymns Vol. 1”, to czerstwy chleb namoczony w wodzie poddany obróbce termicznej w celu przywrócenia dawnej świeżości. Tytułu płyty wskazuje, że schowany jest przynajmniej, oby tylko, jeszcze jeden bochenek. Richard Aschcroft bez The Verve od lat zmaga się z kryzysem twórczym, czego najlepszym dowodem jest właśnie odwoływanie się do własnej przeszłości. Czy naprawdę słuchaczom potrzebne są kolejne wersje „Bitter Sweet Symphony” i „Lucky Man”?
Przez kilka miesięcy odpuściłem sobie układanie playlisty, ale dziś znowu mam na to wielką ochotę. Najpierw zatem zestawienie dwudziestu najczęściej słuchanych przeze mnie płyt w październiku, a później zapraszam do słuchania.
1. Soundtrack „Flag Day” (2021)
2. Coldplay „Music Of The Spheres” (2021)
3. Duran Duran „Future Past” (2021)
4. The Stranglers „Dark Matters” (2021)
5. Ray Wilson „The Weight Of Man” (2021)
6. Band Of Horses „Cease To Begin”
7. The Jaded Hearts Club „You’ve Always Been Here”
8. Royal Blood „Typhoons” (2021)
9. Jake Bugg „Sutarday Night, Sunday Morning”
10. Genesis „Invisible Touch”
11. Ministry „Moral Hygiene” (2021)
12. Aerosmith „A Little South Of Sanity”
13. Shaggy „Boombastic”
14. Pearl Jam „Ohana Festival 9/26/2021” (2021)
15. Pearl Jam „Ohana Festival 10/01/2021” (2021)
16. Robbie Williams „Live At Knebworth”
17. Crowded House „Crowded House”
18. Zaz „Isa” (2021)
19. MC Solaar „Prose Combat”
20. Depeche Mode „Exciter”
= =
21. Strachy Na Lachy „Piekło” (2021)
22. Metallica „Live At Tushino Airfield” (2021)
23. Pearl Jam Sea „Hear.Now.Festival 9/18/2021” (2021)
24. Iron Maiden „Senjutsu” (2021)
27. Steven Wilson „The Future Bites” (2021)
31. New Order „Education, Entertainment, Recreation (Live)” (2021)
42. Tom Morello „The Atlas Underground Fire” (2021)
51. Elton John „The Lockdown Sessions” (2021)
58. Metz „Live At The Opera House” (2021)
59. Amyl And The Sniffers „Comfort To Me” (2021)
60. Richard Ashcroft „Acoustic Hymns Vol. 1” (2021)