Music non stop!
Muzykę można odbierać na dwa sposoby, sercem albo rozumem. W tym pierwszym przypadku jesteś fanem. Serce potrafi wybaczyć, rozum jest bezlitosny. Są artyści, których krytykowanie ponad miarę pozostawia wrażenie, że osobnik formułujący ocenę jest nienormalny (głupi jakiś, po prostu). Taki stan rzeczy przymusza do stosowania formułek w rodzaju „Szanuję danego artystę.”. W istocie mają one swoje domyślne rozwinięcie, „Szanuję Jimiego Hendrixa, chociaż nie znam jego płyt, ale przecież wszyscy mówią, że był wielki.” albo „Doceniam wczesny Genesis, bo wstyd się przyznać, że bardziej wolę popową odsłonę zespołu z lat 80.”. Najczęściej autorzy podobnych sformułowań nie mają pojęcia o wykonawcach, o których wypowiadają się w ten sposób.
Czas, w którym mówiłem, że szanuję artystę, którego dokonań nie znam, mam już dawno za sobą. Dziś spokojnie mogę powiedzieć, że nie słucham Hendrixa i Cream, a ich dyskografie znam pobieżnie, bo nie jestem w stanie znieść realizacji dźwięku, która brzmi archaicznie i wywołuje u mnie tępy ból ucha. Podobnych przykładów mogę znaleźć więcej. Ot, choćby wspomniany wczesny Genesis. Tak, wiem, Peter Gabriel, klasyka, zwyczajnie do tego nie dorosłem. Nie znam twórczości Boba Dylana na tyle, aby się o niej wypowiadać. Nie znam też nikogo, kto po uhonorowaniu Amerykanina nagrodą Nobla zaprzeczyłby, że to wielki artysta.
Snobizm to cecha wpisana w każdą pasję. Ostatnio jeden z moich kolegów zachwalał Franka Zappę, kreując się niemal na jego miłośnika. Zadałem mu wówczas proste pytanie, ile spośród ponad sześćdziesięciu albumów muzyka słyszał? Okazało się, że cztery, tyle, że z przypomnieniem sobie tytułów kolega miał już problem. Ludzie nie lubią przyznawać się do tego, że czegoś nie znają, nie mówiąc o tym, jak bardzo lubią przyznawać się do znajomości czegoś, o czym nie mają pojęcia. A przecież milcząc można zrobić na innych większe wrażenie.
Są wykonawcy, których dyskografię znam na wylot. To najczęściej twórcy, których kariery rozwijały się razem ze mną. To dlatego moim ulubionym numerem Pearl Jam może być „Gremmie Out Of Control”, czy „Push Me, Pull Me”. Nie ma jednak nic złego w tym, że są i tacy artyści, którzy, mimo że są powszechnie szanowani, nie znajdują miejsca na mej półce z płytami albo tacy, których mam pojedyncze albumy. Problemem w zgłębianiu twórczości muzyków, którzy mają na swym koncie obszerne dyskografie jest bowiem brak czasu. Dlatego dawno już pogodziłem się z tym, że nie przesłucham wszystkiego, ba, nawet tylko tego, co bardzo chciałbym przesłuchać.
Wiele wskazuje na to, że znajomość Franka Zappy ograniczę do płyty „Sheik Yerbouti”, z której pochodzi jeden z moich ulubionych utworów wszech czasów, niemal punkowy „Broken Hearts Are For Assholes” (to jeden z dwóch znanych mi przykładów udanego użycia krowiego dzwonka, ale przecież Frank jest geniuszem, prawda?). Uwielbiam „Graceland” Paula Simona, a w płycie tej nie mniej od muzyki podoba mi się historia jej powstania, ale czy kiedyś zdarzy mi się sięgnąć po inną płytę artysty, nie mam pojęcia. „Sound of Silence” nagranej jeszcze z Artem Garfunkelem nie liczę, choć z niej bardziej lubię inny numer.
A Neil Young? Jego dyskografia przytłacza. Nie sposób sprostać wyzwaniu i zapoznać się z całością, jeśli nie było nam dane dorastać wraz z muzykiem. W tym przypadku z pomocą przyszedł mi Pearl Jam, bo, będąc fanem zespołu z Seattle, nie da się nie znać albumów „Freedom” i „Merkinball”. Gdzieś po drodze wpadły mi w ręce jeszcze koncertówka „Rust Never Sleeps” i znacznie późniejsza płyta zatytułowana „Le Noise”. „Walk With Me” z tej ostatniej, to jeden z najbardziej ekscytujących numerów w dziejach rocka.
Świetnym sposobem na poznanie nowej muzyki są festiwale, gdzie zawsze występuje masa wykonawców, których nigdy nie słyszałem. Najlepszym z tego punktu widzenia okazał się Open’er 2009, przy czym odkrycia z tamtej edycji imprezy okazały się pojedynczymi strzałami. Przed wyjazdem do Gdyni zrobiłem oczywiście rozpoznanie, bo słuchanie na żywo muzyki, której nie znam, sprawia mi niewielką przyjemność. Moja znajomość dyskografii islandzkiej wokalistki Emilíany Torrini do dziś ogranicza się do jednej płyty, ale za to jakiej. Wydana w 2008 roku płyta „Me And Armini” przepełniona jest dziewczęcą wrażliwością. Wokalistka balansuje między indie rockiem a popem, ale jeśli na moment uda wam się zapomnieć o nieprzyzwoicie przebojowych utworach, tytułowym i „Jungle Drum”, to w „Gun” poddani zostaniecie hipnozie, z której naprawdę ciężko się wyzwolić. Na jednej z bocznych scen festiwalu wystąpiła wtedy pochodząca z Nowego Jorku Santigold. Mieszanka stylów, aranżacyjny rozmach i nieograniczona muzyczna wyobraźnia wokalistki spowodowały, że zachwyciłem się jej debiutancką płytą, zatytułowaną „Santogold”. Po kilku latach przemiłym akcentem okazał się jej udział w nagraniu utworu „Dougou Badia”, który znalazł się na płycie „Folila”, malijskiego duetu Amadou & Mariam. Mocny rockowy start w tamtym czasie zaliczyli także Jules De Martino i charyzmatyczna Katie White. Debiutancki album The Ting Tings zatytułowany „We Started Nothing” okazał się jednorazową erupcją wulkanu, ale fakt, że z dziesięciu utworów znajdujących się na płycie aż sześć ukazało się na singlach musi przecież o czymś świadczyć. Żałuję jedynie tego, że zarwałem spory fragment koncertu Faith No More dla… występującego w namiocie White Lies. Fascynacja zespołem przeszła mi zaraz po trasie koncertowej promującej „To Lose My Life…”, ale czasem lubię do niej wrócić, bo to naprawdę kawał dobrej, nawet jeśli trochę zbyt wtórnej, muzyki.
Znakomitym dostarczycielem dźwięków potrafi być także film. Niekiedy wystarczy tylko krótki fragment nagrania pojawiający się gdzieś w tle. Jeśli jest wystarczająco intrygujący, skłania do poszukiwań, co dziś jest przecież bajecznie proste. Jedno z ostatnich tego typu olśnień przeżyłem oglądając nakręcony w 2006 roku obraz „Złów i wypuść” („Catch and Release”). Mniej więcej w połowie filmu w tle gra muzyka, która do napisów końcowych nie dawała mi spokoju. Pochodzący z albumu „Plans” Death Cab For Cutie utwór zatytułowany „Soul Meets Body” rozrywa mnie na milion maleńkich kawałeczków. To dokładnie ten sam ładunek emocjonalny, który niesie w sobie „The Funeral” Band of Horses. Jak trafiłem na zespół Bena Bridwella opowiem przy innej okazji.
To miał być tekst o przyjemności płynącej ze słuchania muzyki, i o tym, że w tej dziecinie nie ma się co spinać, lepiej dać się ponieść fali. Posłuchajcie dołączonej do tekstu playlisty, może znajdziecie coś ciekawego dla siebie.