Australian Pink Floyd @ Hala Stulecia, Wrocław, 6.03.2023
Przyznam szczerze, że zawsze wrogo odnosiłem się do cover bandów. Nie rozumiem, jak można marnować umiejętność grania na instrumencie wykonując cudze utwory. Jak można czerpać z tego radość? To trochę tak, jakby od skakania po wersalce robiącej za scenę, z rakietą tenisową udającą gitarę w wieku 7. lat, przejść o poziom wyżej i udawać dalej, tyle że grając na prawdziwym instrumencie. Granie cudzych kawałków nie jest ani czymś nowym, ani złym. Chodzi tylko o różnicę między wykonaniem a próbą wiernego odtworzenia. Czy muzycy cover bandu stojąc w blasku reflektorów czują się artystami, których naśladują?
W odruchu obronnym przed zohydzeniem oryginału, unikałem podobnych koncertów, tym razem jednak postanowiłem zaryzykować, bo Australian Pink Floyd chwalił podobno sam David Gilmour. Publiczność dopisała, wrocławska Hala Stulecia była wypełniona niemal do ostatniego miejsca. Na widowni przeważali fani Pink Floyd, którzy, gdyby nie zamknięte w epoce granice, mogliby oglądać Floydów jeszcze z Sydem Barretem w składzie, choć trafiały się także nastolatki pod przymusem lub podstępem zwabione przez wymienionych wcześniej. Z tyłu sceny okrągły ekran, a więc wszystko, jak należy.
Setlista została podzielona kilkunastominutową przerwą na dwa podstawowe sety. Pierwszy z nich składał się w podstawowej części z utworów pochodzących z albumu „The Dark Side Of The Moon”. Druga, to już klasyczny the best of. Niewiele więcej można tu napisać. Całość brzmiała profesjonalnie, widowisko przygotowane perfekcyjnie. Floydowe motywy naznaczone były australijskimi symbolami, jak choćby pryzmat w kształcie kangura. Były dmuchana świnia i, oczywiście, kangur. Wszystko zatem zmierza do entuzjastycznej w swej wymowie relacji, problem jednak w tym, że, o ile wzrok można stosunkowo łatwo oszukać, to z dźwiękiem jest o wiele trudniej. Jeśli takie numery jak „Money”, „On the Turning Away”, „Wish You Were Here”, czy „Comfortably Numb” nie wywoływały dreszczy, to coś było nie tak. W przedstawieniu serwowanym przez Australian Pink Floyd zwyczajnie zabrakło pierwiastka artyzmu, a samo, nawet jeśli doskonałe, rzemiosło niestety tu nie wystarczy. Zdaję sobie sprawę z tego, że mój głos może być odosobniony, jednak na tego rodzaju spektaklu zdecydowanie byłem po raz ostatni.