INDOCHINE @ ROUNDHOUSE, LONDYN, 11.06.2023
Koncert w Londynie kilka miesięcy temu zapowiedziała megagwiazda francuskiej sceny, Indochine. Nieczęsto zdarza się, by wykonawca francuskojęzyczny występował na Wyspach Brytyjskich. Nieczęsto zdarza się także, by wykonawca na co dzień występujący w dużych halach i na stadionach zdecydował się na granie dla niewiele ponad trzytysięcznej publiczności, bo tylu widzów może pomieścić, położony w Camden, Roundhouse. Z punktu widzenia kariery zespołu, przedsięwzięcie to bezsensowne, bo Indochine ma za sobą 42 lata działalności i dziś jest coraz bliżej jej zakończenia. Trudno też mówić o ukłonie w kierunku angielskich fanów, bo tych jest raczej śladowa ilość. Niemal cała widownia wypełniona była najeźdźcami zza Kanału. To trochę taka dywersyjna akcja, w której grupa komandosów przedostaje się do centrum stolicy wroga, by przez chwilę pomachać flagą. Pomijając wszystko, zobaczyć tej wielkości wykonawcę w kameralnych warunkach jest nie lada atrakcją.
Zespół postawił na zdecydowanie rockowy repertuar, w którym przewagę miały utwory z wydanej już ponad 20 lat temu multiplatynowej płyty „Paradize”. Szkoda tylko, że „J’ai demandé à la lune” zaprezentowany został w wersji akustycznej, bo gdzieś ulotnił się cały urok kompozycji. Pierwszy raz od kilku lat na żywo wybrzmiał „Punker”. Wielkim zaskoczeniem było wykonanie „Manifesto (Les divisions de la joie)”, bo utwór ten po raz ostatni usłyszeć można było na żywo dwie dekady temu. Niektórych fanów na widowni mogło nie być jeszcze na świecie, gdy Indochine grał na żywo „Une maison perdue…” z albumu „7000 Danses”, a niemałym rarytasem był także kończący koncert „You Spin Me Round (Like a Record)”, cover Dead or Alive. Wszystko to pisałbym z entuzjazmem, gdyby nie jedno „ale”.
Koncert położyło nagłośnienie. Być może francuskich akustyków zaskoczył okrągły kształt sali (Roundhouse), trudno stwierdzić. Gdyby tak wyglądała załoga statku nabierającego na pełnym morzu wody, lepiej byłoby od razu wyskoczyć za burtę. Chaotyczne wodzenie oczami po kablach (w języku audiofili – przewodach) i nieudane próby ratowania sytuacji suwakami na konsolecie nie przyniosły oczekiwanych rezultatów do samego końca. Głośniki produkowały ścianę dźwięku opartą głównie o bas i perkusję. Szkoda, bo to mógł być niezapomniany wieczór z zupełnie innych, muzycznych, powodów.