U2, Noel Gallagher’s High Flying Birds @ Olympiastadion, Berlin, 12.07.2017, cz. 1

Kilka lat temu postanowiłem, że więcej na koncert U2 się nie wybiorę. Mimo, że od dawna nie przepadam za stadionowymi spędami, czasem robię wyjątek, bo przecież niektórych wykonawców nie da się zobaczyć w kameralnych warunkach. Gdy jednak U2 wyskoczyli ze sceną pająkiem, stwierdziłem, że plenerowy koncert to jedno, a cyrk w mieście, to drugie. Innym powodem decyzji była muzyka, bo dwóch ostatnich płyt zespołu zwyczajnie nie da się słuchać. W swym postanowieniu przetrwałem dwie światowe trasy koncertowe, „360* World Tour” i „Innocence + Experience Tour”. Dopiero przy okazji ogłoszenia tegorocznej trasy postanowiłem zmienić zdanie. Nie jestem politykiem, więc nawet nie musiałem się nikomu z tego tłumaczyć.

Zasiadając przed komputerem w dniu otwarcia sprzedaży biletów nie spodziewałem się, że będą one dostępne tygodniami, ale, gdy sprzedaż ruszyła, na moich oczach w zastraszającym tempie dezaktywowała się możliwość wyboru poszczególnych kategorii wejściówek. W panice kliknąłem to, co zostało. Zamiast pod sceną wylądowałem pod kopułą stadionu. Nie było czasu na rozpaczanie, bo trzy minuty później było po wszystkim. Osiemdziesiąt tysięcy biletów nie tyle się rozeszło, co po prostu zniknęło. Jak na standardy U2, trasa w Europie zaplanowana została dość skromnie, zaledwie 12 koncertów w 8 lokalizacjach. Inna sprawa, że zespół wciąż cieszy się niesłabnącą popularnością.

W dniu imprezy stolica Niemiec była wyjątkowo mało gościnna. Było zimno, wiał silny wiatr, a deszcz robił sobie tylko krótkie przerwy. Nagle okazało się, że miejsce pod dachem to nie taka zła rzecz. Tym bardziej, że dźwięk okazał się zaskakująco dobry, ale o tym przekonałem się dopiero w trakcie setu Irlandczyków, bo Noela Gallaghera i jego High Flying Birds obejrzałem z dolnej części trybun. Widziałem już kiedyś w Warszawie Oasis bez gitarzysty, tym razem zobaczyłem gitarzystę bez Oasis. Śmieszą mnie ciągłe kłótnie braci Gallagher i wzajemne obrzucanie się inwektywami. Jest mi obojętne, czy kiedyś reaktywują zespół, mimo że był on jednym z moich ulubionych. Noel, który niedawno skończył 50 lat, wydaje się być dziś gościem, który, świadom swojej pozycji, nie musi już nikomu niczego udowadniać. I może właśnie dzięki temu nagrywa fajną, bezpretensjonalną, muzykę, której słucha się z przyjemnością.

Koncert rozpoczął od „Everybody’s on The Run” z solowego debiutu, ale zaraz potem zaatakował chyba najbardziej zbliżoną do twórczości Oasis piosenką, „Lock All the Doors”. Dźwięk ściszony w stosunku do gwiazdy wieczoru zmniejszał nieco siłę jej rażenia, ale i tak trzeba powiedzieć, że w warunkach stworzonych supportowi brzmiało to dynamicznie. Żadnych pretensji natomiast mieć nie mogłem, jeśli chodzi o repertuar. Usłyszałem wszystko to, na co czekałem. Gdybym to ja układał listę utworów, zmieniłbym w niej naprawdę niewiele. Świetnie wypadł rytmiczny „In the Heat of the Moment”. W „Riverman” ujawniła się, niewidoczna pod zadaszeniem sceny, sekcja dęta, a floydowski saksofon idealnie współgrał z deszczową aurą.

Zmiana marki w rocku niesie za sobą identyczne konsekwencje, jak w biznesie. Porzucenie szyldu Oasis znacznie wpłynęło na zmniejszenie popularności muzyki Noela Gallaghera, mimo, że przecież to on był twórcą niemal całego repertuaru grupy. Widać było, że nie wszyscy na widowni znają jego solowe dokonania. Dowodem na to była reakcja publiczności w chwili, gdy rozpoznała pierwsze dźwięki „Champagne Supernova”. Zmieniona, w dużej mierze akustyczna, aranżacja jeszcze bardziej uwypukliła melodię utworu. Brak sprzężeń, ale pewnie i czasu, zmusił Gallaghera do skrócenia piosenki, a jednak to właśnie ona wypadła najlepiej spośród kawałków Oasis, jakie można było usłyszeć podczas koncertu.

Gdybym pod Stadionem Olimpijskim w Berlinie brał udział w ulicznej ankiecie, odpowiadając na pytanie: „Wonderwall” czy „Don’t Look Back In Anger”?, bez wahania postawiłbym krzyżyk przy pierwszym z nich. W środę Noel Gallagher wykonał obydwa utwory, wzbudzając potężny aplauz na widowni. Niestety, oba zaśpiewał inaczej, przez co straciły one zupełnie na znaczeniu. Z tak wielkimi przebojami należy obchodzić się delikatniej. Modyfikacje się po prostu nie sprawdzają. Już lepiej obrazić się na utwór i przestać wykonywać go na żywo. Trochę szkoda, ale ja i tak nastawiałem się na piosenki Noela, więc wpadkę z hitami Oasis rozpatruję wyłącznie w kategorii straty cennego czasu. W drugiej części zagrał jeszcze dwie własne kompozycje, „You Know We Can’t Go Back” i, zamykający całość, „AKA… What a Life!”. Jeśli pierwszy z nich jest zawoalowaną deklaracją co do możliwości powrotu na scenę Oasis, to po berlińskim koncercie czekam już z niecierpliwością tylko na kolejny solowy album Noela Gallaghera i debiut jego brata Liama.