Nine Inch Nails, The Kills, Body Count @ Aerodrome Festival, Praga, 30.06.2018

Trafić na Aerodrome Festival to prawdziwa sztuka. To, że impreza nie miała nic wspólnego z Pragą wiedziałem od dawna, ale miała też niewiele wspólnego z Panenským Tyncem. Zanim dotarłem na parking zwiedziłem kilka okolicznych wsi i, szczerze mówiąc, traciłem już nadzieję, że w ogóle znajdę właściwą drogę. Gdy w końcu dotarłem na teren festiwalu, na jednej z głównych scen kończyli swój występ Body Count. ICE-T, legenda rapu, na początku lat 90. postanowił zrealizować się w zespole łączącym rap z ciężkim rockiem. Mocnym wejściem był debiutancki album zatytułowany „Body Count”, który, w pierwotnej – nieocenzurowanej – wersji kończył „Cop Killer”, ostatecznie usunięty z późniejszych wydań płyty. I właśnie „Cop Killer” udało mi się usłyszeć jako jedyny w całości. Zabrzmiał świetnie, chociaż ICE-T na scenie wypada dziś dość statycznie i pewnie dlatego wspomagany jest przez dodatkowego wokalistę. Pod sceną tłoczyła się najwierniejsza publiczność, reszta była nastawiona raczej piknikowo. Cieszę się, że widziałem Body Count na żywo, ale chętnie zobaczyłbym cały koncert.

Koniec Body Count oznaczał szybkie przenosiny pod drugą z dwóch głównych scen (koncerty odbywały sie na przemian), na której punktualnie o 19:15 pojawili się The Kills. W studiu duet, na scenie kwartet. Widziałem ich już na ubiegłorocznym Openerze. Różnica była taka, że w sobotni wieczór mogłem obserwować Allison Moshart i Jamiego Hince’a spod samej sceny. Publiczność nie kłębiła się, można było podejść niemal pod same barierki nie wylewając kropli piwa.

The Kills, obok Jacka White’a i The Black Keys, to w tej chwili absolutna czołówka organicznego, rockowego grania. Jamie Hince i Allison Moshart robią rockowy show nie używając żadnych szczególnych środków, podstawowym bowiem jest charyzma duetu. Gitarzysta po lewej stronie sceny. Feeling, z jakim traktuje zmieniane niemal co utwór gitary nie jest zbyt często spotykany i chyba właśnie on w dużej mierze decyduje o popularności The Kills. Pojedyncze dźwięki przeplata jazda lewą ręka po gryfie. Nawet jeśli Jamie Hince wirtuozem instrumentu w rozumieniu rady konserwatorium nie jest, nie ma to najmniejszego znaczenia. Mocne, czyste, niezmącone przesterami, brzmienie wydobywające się z gitary podłączonej do wzmacniacza jest kwintesencją podszytego bluesem rocka. Do tego ruch sceniczny, momentami jakby gitarzysta przemieszczał się po scenie tyłem na ruchomym chodniku.

Czego by jednak Jamie Hince nie robił, uwagę skupia na sobie przede wszystkim Allison Moshart, wymachująca długimi blond włosami, tańcząca ze statywem, wykonująca kocie ruchy. Czasem sięgająca po gitarę, rzadziej grająca na klawiszach, nieustannie uśmiechnięta, będąca kwintesencją rockowego luzu. Trudno mi w tej chwili znaleźć dziewczynę będąca lepszą od niej frontmanką w rockowym zespole. Zaryzykowałbym stwierdzenie, że jest ona żeńską odpowiedzią na Dave’a Grohla. Nie sposób jej nie lubić. The Kills zaprezentowali głównie materiał z ostatniej płyty zatytułowanej „Ash & Ice”. Ciagle liczę na to, że będę miał okazję zobaczyć duet na własnym, niefestiwalowym, koncercie.

Z końcem występu The Kills na drugiej scenie pojawili się Hollywood Undead. Postanowiłem nie opuszczać miejsca pod J & T Stage, na której o 21:30 pojawić miał się Trent Reznor z kolegami. Z daleka widać było, że Kalifornijczycy cieszą się w Czechach sporą popularnością, co w sumie nie powinno dziwić, bo ich muzyka świetnie wpisuje się w nurt melodyjnego połączenia rapu i metalu.

Nie będę ukrywał, że głównym powodem pojawienia się w weekend w Czechach był niedzielny koncert Pearl Jam. Aerodrome Festival był jedynie dodatkiem, chociaż na koncert Nine Inch Nails czekałem szczególnie, bo było to moje pierwsze z nimi spotkanie. Szkoda, że na festiwalu, ale lepsze to, niż nic.

Już otwierający koncert „Branches/Bones” spowodował, że w moment wyparowało gdzieś, żywe jeszcze przed chwilą, wspomnienie Body Count i The Killers. Nine Inch Nails otworzyli brzmieniowy front, któremu można było się jedynie poddać. Ustawione po bokach zestawy reflektorów skupiały zespół na dużo mniejszym, niż pozwalał na to rozmiar sceny, obszarze. Centralną postacią był oczywiście Trent Reznor. Nie był zbyt rozmowny. Ograniczył się do podziękowań i stwierdzenia, że nie zamierza gadać. Feeria świateł, dźwięku i zestaw utworów nie dających najmniejszego wytchnienia. Marszowy rytm, wściekły atak gitar, klawiszowe drenowanie mózgu. „Wish”, „March of The Pigs”, „Less Than”, przy których nawet „Piggy” brzmiało niezwykle ciężko. W końcówce utworu Nine Inch Nails przeszli w kontrolowaną kakofonię, a Trent Reznor wydobywał dźwięki ze stojącego przy zestawie perkusyjnym pianina, co robiło na żywo nieziemskie wrażenie.

W drugiej części koncertu Nine Inch Nails sięgnęli między innymi po utwór Davida Bowiego „I’m Afraid Americans”. W sumie nie natrudzili się zbytnio, bo i przerabiać nie było co. W nagraniu pierwowzoru brał przecież udział Trent Reznor, a kompozycja już na „Earthling” zdradzała silny wpływ gwiazdy wieczoru. Zaplanowane osiemdziesiąt minut koncertu zakończyło zdetonowanie muzycznej bomby neutronowej – „Head Like a Hole”. Sprzężone z uderzeniami dźwięku światła zaprezentowały pełnię możliwości, a temperatura pod sceną wzrosła do poziomu odnotowanego w godzinach południowych. Nie było schodzenia i wchodzenia na bis. Trent Reznor postanowił ostudzić nieco atmosferę i, już jako absolutnie ostatni, zespół wykonał „Hurt”, tyle, że mocną końcówką zburzony został osiągnięty wcześniej nastrój i w tym stanie Nine Inch Nails pozostawili pod sceną oszołomioną publiczność.

Koncert Nine Inch Nails był doskonały, wręcz wstrząsający. Wszystko było ze sobą idealnie splecione, oprawa świetlna, dramaturgia repertuaru i dźwięk, który momentami powodował uczucie przesuwania się słuchacza w stosunku do miejsca, które faktycznie zajmował. Wysyłając w kosmos rejestrację wideo występu Nine Inch Nails nie dalibyśmy miarodajnego oglądu ziemskiej muzyki, ale z pewnością zdrowo nastraszylibyśmy obcych.

Po zejściu ze sceny Nine Inch Nails festiwalowa gawiedź pobiegła oglądać Limp Bizkit, ja udałem się w przeciwnym kierunku, na parking. Stwierdziłem, że oglądanie Freda Dursta i Wesa Borlanda po Nine Inch Nails to, mniej więcej, doznanie porównywalne z oglądaniem meczu polskiej reprezentacji po wyjściu z meczu Brazylii.