Lenny Kravitz @ 02 Arena, Praga, 2.06.2018

Premiera najnowszej płyty Lenny’ego Kravitza została wyznaczona na 7. września. To z niej pochodzą opublikowane niedawno utwory „Low” i „It’s Enough”. Trzeba przyznać, że zaostrzają apetyt na całość. Temu samemu celowi podporządkowana jest także Raise Vibration Tour, która przetoczy się przez całą Europę jeszcze zanim album trafi do sprzedaży. Naprawdę nie potrafię wytłumaczyć, dlaczego dotąd nie widziałem Lenny’ego Kravitza na żywo, mimo że w okolicy występował niejednokrotnie. Tym razem postanowiłem już nie kusić losu i wybrałem się na koncert do stolicy Czech. Po wejściu do praskiej O2 Areny zaskoczyła mnie frekwencja. Hala nie była wypełniona do ostatniego miejsca, ale na widowni nie było zbyt wiele wolnego miejsca, a tego można było się spodziewać, bo bilety na najwyższe sektory trybun w ogóle nie trafiły do regularnej sprzedaży. Cóż, możliwe, że były dystrybuowane w inny sposób.

Lenny Kravitz pojawił się na scenie sporo po 21. W oparach dymu stanął na podwyższeniu ustawionym z tyłu sceny, wpisanym w niedomknięty u góry okrąg, przypominający monstrualnych rozmiarów rogi. Chyba można było się spodziewać, że początek będzie mocny. Na pierwszy ogień poszedł niezbyt szybki, ale masywny, „We Can’t Get It All Together”, utwór otwierający nadchodzącą płytę zatytułowaną „Rise Vibration”. W oczy rzucała się nieobecność towarzyszącej Lenny’emu przez dłuższy czas perkusistki. Jej miejsce zajął czarnoskóry bębniarz przypominający wyglądem Mr. T z serialu „Drużyna A”. W trakcie sola saksofonu w drugiej części utworu Lenny pojawił się na froncie sceny i tam został już do końca koncertu. Głośne otwarcie świetnie pociągnął „Bring It On”, ale okazał się tylko przygrywką do wykonanego za moment „American Woman”. Lenny Kravitz ma w swoim repertuarze całe mnóstwo rockowych wymiataczy opartych na niezwykle nośnych riffach, a cover The Gues Who znakomicie odnajduje się w ich towarzystwie. W końcówkę muzycy wpletli krótki fragment „Get Up Stand Up” Boba Marleya i publiczność była już „kupiona”. Po takim wejściu artysta może pozwolić sobie już na wszystko.

Uderzające było idealne wręcz nagłośnienie. We wspomnianym „Low” Lenny odłożył gitarę, skupiając się wyłącznie na wokalu. Na żywo utwór robi jeszcze większe wrażenie, podobnie jak klasyczny już „It Ain’t Over Til It’s Over”, którym Kravitz, z towarzyszącą muzykom trzyosobową sekcją dętą, przywołał klimat początku lat 90. i megaprzebojowej płyty „Mama Said”. Jeszcze bardziej uczuciowo zrobiło się dzięki „Believe” i „I Belong To You”. W zasadzie każdy z wykonanych sobotniego wieczoru utworów był wielkim przebojem, a przecież nic tak nie sprzyja dobrej zabawie, jak uwielbiany przez publiczność program. Szybko i rockowo zrobiło się znowu podczas „Where Are We Runnin’?”, z kolei tanecznym rytmem poruszył widownię „The Chamber”, jedyny utwór pochodzący ze „Strut”.

Twórczość Lenny’ego Kravitza jest niezwykle różnorodna. Gdyby ktoś zadał mi pytanie o rodzaj wykonywanej przez niego muzyki, bez wątpienia odpowiedziałbym, że jest nią rock. Tyle, że odpowiedź taka, prawdopodobnie podyktowana osobistymi preferencjami, z obiektywizmem nie ma zbyt wiele wspólnego. Dobitnie przekonał mnie o tym wykonany na żywo kolejny utwór z „Raise Vibration”. Początek „It’s Enough” lśnił odbitym blaskiem Marvina Gaye’a, by w drugiej części klangującym basem i przepięknymi dęciakami przywołać ducha The Temptations. Lenny Kravitz wykonując utwory w ewidentnie soulowym klimacie brzmi równie przekonująco, co w repertuarze stuprocentowo rockowym. Do tego stopnia, że prędzej można postawić go w jednym rzędzie ze wspomnianymi wykonawcami, niż próbować oskarżać o naśladownictwo. Charyzma wokalisty jest niesamowita. W trakcie „Let Love Rule” zachęcił całą publiczność do śpiewania, spacerując po najdalej położonych sektorach widowni. Po rozciągniętej do niemal dziesięciu minut kompozycji, wykonał jeszcze zwięzły „Dig In”, po czym erupcja wulkanu na scenie wywołała pod nią trzęsienie ziemi. „Fly Away” zabrzmiał potężnie, zagrany przez podstawowy, czteroosobowy, skład zespołu.

Główną część koncertu zakończył spokojny „Again”, ale na muzyków nie trzeba było długo czekać. Bisy otworzył „I’ll Be Waiting”. Lenny przy pianinie ustawionym na podeście wysoko ponad poziomem sceny sprawiał wrażenie, jakby nie miał zamiaru jeszcze długo z niej zejść. Stało się jednak inaczej. Chmury dymu, jednostajny rytm wybijany przez perkusistę i charakterystyczna gitara Lenny’ego mogły oznaczać tylko jeden utwór. Kipiący energią „Are You Gonna Go My Way” spiął rockową klamrą ponaddwugodzinny koncert. W końcówce wokalista raz jeszcze zszedł do fanów stojących w pierwszych rzędach pod sceną, co muzykom pozwoliło na chwilę improwizacji. Tu jedno zdanie chciałbym poświęcić jeszcze gitarzyście, Craig’owi Rossowi, który do zespołu Lenny’ego trafił ponad 25 lat temu. Przedstawiając go Kravitz powiedział, że jest jednym z najlepszych gitarzystów na świecie, a to, że nie była to wyłącznie kurtuazja, Craig Ross udowodnił podczas sobotniego koncertu nie jeden raz.

Począwszy od lutego miałem okazję zobaczyć cztery znakomite koncerty, Arctic Monkeys, Noel Gallagher’s High Flying Birds, Monster Magnet i Lenny’ego Kravitza, z delikatnym wskazaniem na ten ostatni. Na ich tle Depeche Mode wypadli średnio, a Metallica po prostu słabo. Wracając do Kravitza, gdyby nie przeszkody, których pokonać nie zdołam, w najbliższy piątek jechałbym do Krakowa, by ponownie zobaczyć go na żywo. Kto się waha, niech się nie zastanawia.