Mudhoney @ Hole 44, Berlin, 30.09.2022

W piątkowy wieczór w Berlinie zagrał Mudhoney. Niewielkich rozmiarów klub wypełniło, mniej więcej, pięciuset fanów legendy grunge’u. Mówienie o zespole, jako o legendzie, przywołuje niemal od razu skojarzenie ze skamieliną. Tymczasem, jak się okazało, Mudhoney wciąż ma się zaskakująco dobrze. Zaskakująco, bo kurz po rockowej rewolucji z początku lat 90. ubiegłego wieku dawno już opadł, pochłaniając większość jej uczestników, na placu boju pozostawiając już tylko Pearl Jam, Jerry’ego Cantrella i właśnie Mudhoney.

Załamanie rynku koncertowego w czasie pandemii spowodowało, że, co róż, ze zdziwieniem stwierdzam, że od premiery jakiejś płyty minęło więcej czasu, niż mi się wydawało. „Digital Garbage”, ostatni studyjny album Mudhoney, ukazał się cztery lata temu. Grupa promowała już wydawnictwo koncertami na Starym Kontynencie, byłem nawet posiadaczem biletu na koncert, który odbył się 13 listopada 2018 roku w berlińskiej Festsaal Kreuzberg. Odbył się niestety bez mego udziału, bo dokładnie na ten sam dzień wyznaczono powtórkę przerwanego na początku września koncertu U2.

„We are Mudhoney and you must be Berlin!”, przywitał Mark Arm zgromadzoną publiczność i to w zasadzie była całość konferansjerki podczas piątkowego koncertu, nie licząc kilku słów po nieudanym początku jednego z utworów zagranych w drugiej części wieczoru. Wokalista prezentuje wyśmienitą formę, wciąż potrafi wydrzeć się wywołując dreszcze u słuchaczy. Kolejny dowód na to, że to nie metryka decyduje o zdziadzieniu muzyków. Mark Arm wciąż ma w sobie to coś, co elektryzuje i wciąga do zabawy. Ale nie można skupiać się wyłącznie na frontmanie, bo Steve Turner, Dan Peters i Guy Maddison robili konkretny łomot. Dziadostwa nie było także na widowni, tuż pod sceną można było stracić zęby, ewentualnie oberwać glanem w czoło od spadającego ze sceny rozentuzjazmowanego fana.

Repertuar koncertu był mocno przekrojowy. Nowe utwory przeplatane były klasykami z epoki. Swoją reprezentację miał każdy album grupy, z wyjątkiem tradycyjnie już pomijanego „Tommorow Hit Today”. Mudhoney nie gra co wieczór identycznego setu, mimo że różnice między koncerami nie są wielkie. Nie zabrakło oczywiście najgoręcej przyjętego „Touch Me I’m Sick”. Niebędącym żelaznym punktem koncertów „Who You Drivin’ Now?” z albumu „Every Good Boy Deserves Fudge” zespół sprawił mi ogromną przyjemność. Świetnie wypadły też utwory z „Digital Garbage”, zwłaszcza „Paranoid Core” i „21st Century Pharisees”. Kilkukrotnie muzycy płynęli w jazgotliwych, ale nie męczących, improwizacjach. Naprawdę trudno sobie wyobrazić, by ktoś mógł opuszczać Hole 44 niezadowolony. Europejska trasa koncertowa Mudhoney dobiega końca. Niezdecydowani, najbliżej Polski, mogli zespół złapać jeszcze w stolicy Czech. Kto nie zdążył, ten trąba.