Deftones @ Columbiahalle, Berlin, 27.04.2017
Nie będę ukrywał, że na berlińskim koncercie Deftones pojawiłem się zupełnie przypadkowo. Nie byłem dotąd fanem zespołu, nie posiadam nawet żadnej jego płyty. Nie oznacza to oczywiście, że Deftones są mi zupełnie obcy. Po prostu nigdy nie poświęciłem więcej czasu, by posłuchać ich płyt, a kolejnych premier zdawałem się nie zauważać. Dorobek Deftones mają już spory, zbyt obszerny, by zmierzyć się z nim w ciągu kilku dni, które dzieliły zakup biletów od koncertu. W tej sytuacji wykorzystałem więc stary, wypróbowany wcześniej wielokrotnie, sposób na zapoznanie się z twórczością wykonawcy. Sprawdziłem w internecie, jak kształtuje się setlista na trasie promującej „Gore”, by w oparciu o uzyskane informacje zestawić playlistę w odtwarzaczu. Tak przygotowane danie spożywałem przez ostatnich kilka dni. Zupełnie inaczej, niż zwykle, bo z reguły na miesiąc przed koncertem odstawiam płyty wykonawcy, którego mam zobaczyć na żywo po to, by być bardziej spragnionym jego muzyki. Tym razem, mając wybór między nudą wywołaną brakiem znajomości repertuaru a możliwym spadkiem ciśnienia spowodowanym nasyceniem muzyką, postawiłem na wariant drugi.
Już parokrotne przesłuchanie zapisanych kawałków pozytywnie mnie zaskoczyło. Uświadomiłem sobie, że niepotrzebnie i błędnie zaliczałem Deftones do tej samej bandy, co Korn, Linkin Park i Limp Bizkit, a to jednak trochę inna bajka. Elementy wspólne z wymienionymi zespołami pojawiają się wprawdzie w muzyce chłopaków z Sacramento, ale więcej w niej metalu, niż „nu”. Po kolejnych odtworzeniach coraz bardziej nie mogłem doczekać się konfrontacji z Deftones na żywo. Organizator koncertu prawdopodobnie przeszacował ilość biletów, jaką może sprzedać, bo ostatecznie przeniósł koncert z mieszczącego nawet kilkanaście tysięcy widzów Velodromu do o wiele mniejszej Columbiahalle. To jeszcze bardziej zaostrzyło mój apetyt na muzyczne wrażenia, bo trzy i pół tysiąca widzów to wystarczająco duże audytorium, by wytworzyć odpowiednią atmosferę, a jednocześnie na tyle niewielkie, by mieć wykonawcę niemal wyłącznie dla siebie.
Niewdzięczną rolę rozgrzewacza wzięli na siebie panowie ze Skyharbor, progmetalowego zespołu, którego trzon stanowią muzycy pochodzący z Indii. Nie do końca jest to muzyka, na temat której powinienem się wypowiadać, bo mnie granie Skyharbor znudziło i wymęczyło. Biorę jednak pod uwagę też taką możliwość, że to po prostu nie moje klimaty i nie do końca rozumiem o co chodzi w tej odmianie rocka. Zespół grał, jakby nie mógł się zdecydować, czy serwować publiczności stadionowe refreny, czy może pokręcone zwrotki. Długo jednak nie trzeba było o tym rozmyślać, bo po pół godzinie Skayharbor zeszli ze sceny, raczej przy kurtuazyjnym aplauzie publiczności.
Deftones wkroczyli na scenę przy dźwiękach remixu „Girl Loves Me” z ostatniej płyty Davida Bowie i pozamiatali mnie już pierwszym numerem, na który wybrali „Korea” z „White Pony”. Wiedziałem, że zawiedziony z Columbiahalle już nie wyjdę. Jeszcze nie zdążyłem ochłonąć po otwarciu, gdy wybrzmiał „Diamond Eyes”. Tego melodyjnego refrenu nie da się pomylić z niczym innym. Chino Moreno, jak mucha, miotał się po scenie po obrębie sześcianu. Wszędzie było go pełno. Z lewej Stephen Carpenter z ustawionym na siebie wiatrakiem rozwiewającym włosy, skupiony na wykonywanych partiach. Nie przejawiał ochoty na wzmożony kontakt z publicznością, ale nie było to potrzebne, bo Moreno obowiązki frontmana wykonywał znakomicie. Skakał po odsłuchach, schodził ze sceny, wskakiwał na barierki zabezpieczające przed natarciem Hunów z widowni, robił sobie selfie telefonem pożyczonym od kogoś z pierwszego rzędu, wykonywał dziękczynne gesty w stosunku do fanów na balkonie. Swoją drogą, zastanawiam się, czy ktoś obliczył, jaki napór może wytrzymać balkon w Columbiahalle. Na dole pod sceną było piekło, przy wyjściu z fosy stali ratownicy medyczni z wyposażeniem do resuscytacji. Na górze niby spokojniej, ale trudno o balkonowej podłodze powiedzieć, że była stabilna, gdy ze sceny atakował miarowy rytm „Swerve City”. Przy tym naprawdę nie da się ustać w miejscu. Na szczęście, prawdopodobnie obyło się bez ofiar w ludziach.
Chino Moreno znakomicie opanował technikę, w której Mike Patton jest niedoścignionym wzorem. Momentalnie przechodził od śpiewu do szaleńczego wrzasku. Ale były też utwory, jak choćby „Rosmary”, w których sięgał po gitarę i łapał nieco oddechu. Deftones znakomicie opanowali budowanie koncertowej dramaturgii. Zanim zeszli ze sceny kończąc zasadniczą część koncertu zakręcili nastrój wykonując „Change (In the House of Flies)”, a później z furią równą eksplozji tysiąca lasek dynamitu zagrali połączone „Be Quiet and Drive (Far Away)”, „My Own Summer (Shove It)” i „Headup” z „Around The Fur”.
Było oczywiste, że nie zostawią tak rozgrzanej publiczności. Wrócili po krótkiej przerwie, rozpoczynając bis od „Prayers/Triangles” z ostatniej płyty, z której w środku występu pojawiły się jeszcze utwór tytułowy, „Acid Hologram” i „(L)MIRL”. Koncert zakończyły „Back to School (Mini Maggit)” i „Rocket Skates”. Swoje pięć minut miał jeszcze Abe Cunningham, który nareszcie mógł wyjść zza zestawu perkusyjnego. W białym ręczniku na głowie, uśmiechnięty od ucha do ucha, rozrzucił pałki w różne strony świata i było po wszystkim. Zaświeciły purpurowe światła, z głośników popłynął „Purple Rain”, a publiczność dochodziła do siebie śpiewając dłuższą chwilę razem z Prince’em. Dawno już na koncercie nie dostałem zastrzyku z adrenaliny w takiej dawce, to pozwala mi jeszcze dziś nie myśleć o koncertach Deftones, na których z własnej winy nie byłem wcześniej.