Dog Eat Dog @ Festiwal „3-majówka”, Hala Stulecia, Wrocław, 1.05.2017

Koncert Dog Eat Dog kończył pierwszy dzień wrocławskiego festiwalu 3-majówka. Na szczęście odbywał się w Hali Stulecia, a nie na Pergoli, bo na zewnątrz panował kilkustopniowy chłód. Ostatnie dźwięki występu The Cranberries oznaczały zatem szybkie przenosiny do hali, gdzie chłopaki z New Jersey zainstalowali się chwilę później. Nie będę pisał o tym, że Dog Eat Dog stanowią energetyczne przeciwieństwo The Cranberries, bo muzyki zespołów porównać nie można. Faktem jednak jest, że koncerty Amerykanów to impreza w najczystszej postaci, nie jakiś tam recital.

Przerwa w działalności wydawniczej Dog Eat Dog z pewnością zaszkodziła zespołowi, jeśli chodzi o popularność. Wydany w 2006 roku w niezależnej wytwórni album „Walk With Me” przeszedł w zasadzie bez echa (czyt. trafił wyłącznie do zagorzałych fanów). Brak nowej muzyki nie wpłynął jednak na działalność koncertową Dog Eat Dog. Szczególnie intensywna była ona w Europie, gdzie zespół zawsze był bardziej popularny, niż w rodzimych Stanach Zjednoczonych. Jest to dość dziwne, zważywszy na to, że to właśnie Dog Eat Dog, do spółki z Rage Against The Machine, mogą się uważać za ojców chrzestnych nu-metalu, a kapele pokroju Limp Bizkit powinny dzielić się z nimi tantiemami za sprzedaż multiplatynowych albumów z końca lat 90.

Tegoroczna wiosenna trasa koncertowa Dog Eat Dog promowała najnowsze wydawnictwo grupy, wypuszczoną własnym sumptem czteroutworową EP-kę zatytułowaną „Brand New Breed”, ale na początek koncertu muzycy postawili na pewniaka – „Pull My Finger” z „All Boro Kings”. Zespół był w wyśmienitym nastroju, John Connor strzelał do publiczności z pistoletu na wodę, a to był dopiero początek zabawy. Już za chwilę, bo jako czwarty z kolei, zagrali swój największy przebój „Who’s The King?”. Saksofonowy motyw otwierający utwór pozwala rozpoznać go po pierwszej nutce nawet osobom z zepsutym aparatem słuchowym i watą w uszach. Trzeba przyznać, że gdyby Dog Eat Dog nagrali tylko ten jeden utwór, to i tak na stałe zapisaliby się w rockowych kronikach. Sięgnięcie po wielki hit w pierwszej części koncertu nie było ani wyrazem desperacji, ani nonszalancji, bo Dog Eat Dog zostawili sobie na później jeszcze kilka szlagierów.

Wykonanie „ISMS” zdenerwowało trochę Brandona Finleya, bo John Connor chyba niezbyt wyraźnie dał mu znać, że zmienia kolejność utworów w stosunku do tego, co było ustalone przed koncertem. Brandon wymachiwał chwilę rozpiską w kierunku uśmiechniętego wokalisty, ale nerwy nie zdominowały reszty występu, bo i na twarz bębniarza uśmiech powrócił dość szybko. Mniej więcej w połowie setu grający na basie Dave Neabore wyskoczył na scenę w bokserskim szlafroku z logo najsłynniejszego filmowego boksera, co zwiastować mogło tylko jeden utwór – „Rocky” z „Play Games”. Zanim zaczęli grać, John Connor zapowiadał „Rocky’ego” Neabore’a prezentując zwycięski pas bokserski. Dobra zabawa na scenie udzielała się, rzecz jasna, publiczności, którą rytmiczne numery Dog Eat Dog z łatwością odrywały od podłogi.

W poniedziałkowy wieczór usłyszeliśmy na żywo wszystkie kawałki z „Brand New Breed”. Chyba najsłabiej wypadł zagrany gdzieś na początku „Emoji Baby”, w którym John Connor najpierw śpiewał do uśmiechniętego pluszowego emotikona, a później ciskał nim o scenę. Trochę, jakby zabrakło w nim naprawdę chwytliwego refrenu, ale za to pozostałe utwory, reggae’owy „Lupy Dog”, „Vibe Cartel” i zagrany na koniec „XXV”, bez wstydu mogły prężyć się obok zespołowych klasyków. A tych nie zabrakło, bo z samego debiutu sięgnęli jeszcze po „If These Are Good Times…”, „Think” i oczywiście „No Fronts”, w trakcie którego, jako drugi wokalista, na scenie pojawił się tour manager zespołu. Trudno sobie wyobrazić, by publiczność zgromadzona w Hali Stulecia mogła nie być zachwycona.

Swoje pięć minut miał także Brandon Finley, który na czas „Step Right In” wyszedł zza zestawu perkusyjnego i zarapował w sposób, którego nie powstydziliby się klasycy gatunku. Nie ma wątpliwości co do tego, że hip-hopowy rytm u Dog Eat Dog jest czymś całkowicie naturalnym. Innym rapowym akcentem wieczoru było wykonanie, już z Johnem Connorem na wokalu, „Jump Around”, coveru, nie, jak napisał ktoś w serwisie internetowym gromadzącym setlisty, Cypress Hill, ale House of Pain.

Przed laty, promując album „Amped”, Dog Eat Dog zrezygnowali z saksofonisty w składzie. Kilka lat temu instrument powrócił na stałe i dobrze, bo jego brzmienie od początku było jednym ze znaków rozpoznawczych grupy. A skoro wspomniałem o „Amped”, dla mnie najlepszym momentem koncertu było wykonanie „Expect The Unexpected”, ale wyróżniam ten utwór tylko dlatego, że osobiście uznaję „Amped” za najlepszą płytę w dorobku Dog Eat Dog. Szkoda, że nie sięgnęli do niej więcej razy.

Gdy było po wszystkim, muzycy zeszli pod scenę do publiczności, porozmawiać, podpisać płyty, strzelić fotkę. Miły gest po naprawdę świetnym koncercie. Wydana niedawno „Brand New Breed” to tylko piętnaście minut muzyki, ale John Connor zapewnił ze sceny, że w przyszłym roku światło dzienne ujrzy nowa płyta. Najwyższy czas, bo dziesięć lat oczekiwania, to nieco zbyt długo. Krócej natomiast trzeba będzie czekać na koncerty, bo mimo, że ten we Wrocławiu kończył wiosenną trasę, Dog Eat Dog już za moment powrócą do Europy na czas letnich festiwali. Jeśli pojawią się gdzieś w okolicy, z pewnością będę szukał okazji, by zobaczyć ich ponownie.