Queens of The Stone Age „Villains”

Coraz częściej zastanawiam się nad upływającym czasem. Najczęściej ma to miejsce przy okazji premiery nowych płyt albo rocznicowych wznowień klasycznych albumów. Znowu wydawało mi się, że „…Like Clockwork”, poprzednia płyta Queens of The Stone Age, ukazała się stosunkowo niedawno, gdy tymczasem od jej premiery minęło już ponad cztery lata. W tym czasie wydarzyło się sporo. Gitarzysta Dean Fertita w 2015 roku nagrał z Jackiem Whitem i Alisson Moshart trzeci album The Dead Weather, a później, razem z szefem, uczestniczył w pracy nad solowym albumem Iggy Pop’a zatytułowanym „Post Pop Depression”. Wsparcie weterana nie ograniczyło się wyłącznie do obecności muzyków w studiu, bo zagrali z nim także na promującej płytę trasie koncertowej. Kulminacyjny moment osobliwej kooperacji udokumentowany został podwójnym CD i DVD z rejestracją występu, jaki odbył się w londyńskiej Royal Albert Hall. Sam Josh Homme pojawił się natomiast, obok Pop’a, Slash’a, Lemmy’ego, Toma Aray’i i Marka Lanegana, w filmie „Gutterdämmerung”, a ze swoim kolegą z pustyni, Jesse’em Hughes’em, nagrał kolejny album Eagles of Death Metal.

„…Like Clockwork” zbierał skrajne oceny. Obok pozytywnych, czasem entuzjastycznych, pojawiały się także opinie, że jest to najsłabsza płyta w dorobku grupy. Faktycznie, odstawała ona od muzyki, do jakiej przyzwyczaił wszystkich Josh Homme. Na mroczny klimat osiągnięty spowolnionym tempem utworów z pewnością wpływ miały ciężka choroba wokalisty i przebyta przez niego depresja. Jednak podnosząc się po osobistym dramacie Homme doprowadził do stworzenia jednego z najlepszych albumów formacji, którą kieruje, spokojnie mogącego konkurować z „Rated R” i „Songs For The Deaf”. Kwestionowanie tego poczytuję raczej za złośliwość, niż rzetelną ocenę.

Patrząc na obecną sytuację na świecie i mając w pamięci tragiczny zamach terrorystyczny w paryskim Bataclanie podczas koncertu Eagles of Death Metal, po nowej propozycji Queens of The Stone Age spodziewałem się wszystkiego, tylko nie radości płynącej z grania. Na płaszczyźnie muzycznej sporo podejrzeń wzbudził we mnie wybór osoby odpowiedzialnej za brzmienie, bowiem za konsoletą zasiadł Mark Ronson. Producent mający w swoim portfolio płyty takich wykonawców jak Adele, Duran Duran, Lady Gaga, czy Bruno Mars, stroniący dotąd od ciężkiej odmiany rocka, mógł otrzymać tylko jedno zadanie – sprawić by brzmienie Queens of The Stone Age stało się bardziej przystępne. W istocie, zadanie to zostało wykonane, tyle że, paradoksalnie, całość nie jest produktem o zdecydowanie większych walorach komercyjnych, niż wcześniejsze albumy zespołu. „Villains” brzmi mocno, szczególnie, gdy słuchacz nie szczędzi decybeli. „Villains” brzmi także klarownie i selektywnie, ale o przyswajalności muzyki decyduje przecież jeszcze jeden składnik – przebojowe kompozycje. A tych, na moje ucho, na „Villains” brakuje. I, wbrew pozorom, nie jest to zarzut.

Pierwsze dźwięki otwierającego płytę „Feel Don’t Fail Me” niepokojąco kierują myśli ku rockowi progresywnemu. Na szczęście to tylko chwila, bo za moment zaskoczenie wywołuje zupełnie co innego. Majestatyczne klawisze ustępują skocznemu, wesołemu rytmowi. Całość brzmi, jakby skomponowali ją Red Hot Chili Peppers, gdy byli jeszcze zespołem rockowym. Jeśli Queens of The Stone Age będą chcieli otwierać koncerty promujące utworem z najnowszej płyty, „Feel Don’t Fail Me” sprawi, że publiczność poderwie się nawet na miejscach siedzących w ostatnich rzędach pod dachem hali. Jeszcze bardziej bujająco i tanecznie jest w singlowym „The Way You Used To Do”. Oczywiście tylko gruntowny remiks mógłby sprawić, że kawałek zaistnieje na dyskotekowych parkietach, bo „Villains” ma jeszcze jedną, obok klawiszowego intro, cechę bliską rockowi progresywnemu – poszatkowane i wielowątkowe kompozycje. O dziwo, staje się to atutem, bo dzięki temu muzyka nie nuży, zakotwiczając się w głowie skutecznie, aczkolwiek bardzo powoli.

W warstwie dźwiękowej na „Villains” dzieje się naprawdę sporo. Z przodu prym tradycyjnie wiodą gitary, ale nie mniej ciekawie jest na drugim planie. Obok klawiszy, w znakomitym „Domesticated Animals” usłyszeć można smyczki a la Electric Light Orchestra z czasów, gdy grupa Jeffa Lynne’a nie dryfowała jeszcze w kierunku popu. Osiem lat temu Josh Homme pomógł młodziakom z Arctic Monkeys w nagraniu „Humbug”. Dziś, na „Villains”, zdaje się pobierać odsetki od zainwestowanego kapitału, bo rwane gitary brzmią momentami, jak wyjęte z „AM” Alexa Turnera i spółki.

W spokojniejszych utworach, jak „Fortress”, czy „Hideaway”, Homme nie prowadzi już równającego wszystko powoli walca, jak miało to miejsce na „…Like Clockwork”. Znowu jest bardziej radośnie i z większym luzem, może nawet, wbrew temu co napisałem wyżej, przebojowo. I całe szczęście, bo powtórka z poprzedniczki mogłaby być nie do zniesienia, a istniało przecież prawdopodobieństwo, że Homme będzie chciał eksploatować tamten patent. Na szczęście wentylem, przez który ulotniła się ciężka atmosfera „…Like Clockwork”, okazał się album nagrany z Iggy Pop’em, wypełniony niewiele wartymi ścinkami pozostałymi po skrojeniu poprzedniego albumu Queens of The Stone Age.

QOTSA poruszają się po obszarze, którego granice sami sobie wyznaczają. Nie stoją w miejscu, wciąż poszukują nowych środków wyrazu wzbogacając brzmienie i strukturę utworów. Nowy album jest znakomitym tego przykładem. Miłośnicy „You Think I Ain’t Worth a Dollar, But I Feel Like a Millionaire” i „Feel Good Hit of The Summer” mogą poczuć się rozczarowani, chyba, że wystarczy im półtorej minuty w końcówce „The Evil Has Landed” i „Head Like a Haunted House”.

Queens of The Stone Age pozostają dziś jednym z niewielu mainstreamowych zespołów rockowych, których twórczości nie zaszkodził rozgłos. Być może pójście na komercję mają jeszcze przed sobą, bo na razie trudno im to zarzucić. Nie sądzę, by „Villains”, mimo łagodniejszego brzmienia, przysporzyło grupie wielu nowych fanów. Nie jest to płyta, którą poleciłbym na początek przygody z zespołem, choć pozycja to wyborna.