The Killers, Liam Gallagher, Richard Aschcroft, I-Days Festival, Mediolan, 21.06.2018

W oczekiwaniu na jutrzejszy koncert Pearl Jam w ramach I-Days Festival postanowiłem wybrać się na teren festiwalu już dziś. Celem nie było oczywiście rozpoznanie festiwalowego miasteczka, ale spotkanie z wykonawcami, którzy zaplanowali swoje koncerty na czwartek.

Temperatura na zewnątrz była tak wysoka, że zacząłem się zastanawiać, czy koncerty nie powinny zaczynać się w nocy. Na teren festiwalu dotarłem w okolicach godziny 17, a żar wciąż lał się z nieba. Dobrze, ze impreza odbywa się na terenach EXPO, bo miejsc, w których między koncertami można było schować się przed słońcem było pod dostatkiem. Inną, obok palącego skórę słońca, uciążliwością były muchy. Latało ich sporo i trzeba było naprawdę uważać podczas śpiewania. Pomijając elementy, na które organizator nie ma większego wpływu, do organizacji imprezy trudno mieć jakiekolwiek zastrzeżenia.

Richard Ashcroft. Pierwszym z zaplanowanych przeze mnie do obejrzenia wykonawców był Richard Ashcroft, dawny wokalista The Verve, bez większych sukcesów kontynuujący karierę solową. The Verve byli przykładem zespołu, który nie wytrzymał wewnętrznego ciśnienia, jakie narastało pomiędzy dwoma kluczowymi członkami, Ashcroftem i gitarzystą Nickiem McCabe’em. Do tego doszły narkotyki w zatrważających ilościach. Po wydaniu „Urban Hymns” i rozpadzie w połowie lat 90. Ashcroft nagrywał solo, a reszta muzyków gdzieś przepadła. W 2008 roku zespół się reaktywował, wszedł do studia, czego efektem był album zatytułowany „Forth”. Niby cała Anglia na to czekała, ale płyta nie powtórzyła sukcesu swojej poprzedniczki i zespół ponownie pogrążył się w niebycie.

Ashcroft, jak było to zaplanowane, pojawił się na scenie o 18. I tu pierwsze zaskoczenie. Wokalista wyszedł sam, z gitarą akustyczną przewieszoną przez ramię. Ubrany w świecącą marynarkę mieniąc się niczym olbrzymia dyskotekowa lustrzana kula. Gitara i głos to anturaż bardziej ogniskowy, niż rockowy, pomyślałem i za chwilę przekonałem się, jak bardzo mogę być w błędzie. „Sonnet” rozbił bank. Ashcroft w moment zawładnął licznie zgromadzoną już publicznością. W pełnym słońcu, bez jakiejkolwiek oprawy i możliwości dojrzenia obrazu na telebimach, wokalista wydawał się nagi i bezbronny, ale pokazał niewyobrażalną klasę. Wszystko za sprawą głosu i piosenek, które, odarte z rockowej aranżacji, wciąż prezentowały się wspaniale. Niemal każdy utwór wywoływał dreszcze, „Lucky Man”, „The Drugs Don’t Work”, ale największą próbą było wykonanie utworu, na który czekali wszyscy. I uwaga, „Bitter Sweet Symphony” jest w stanie obyć się bez zsamplowanych smyczków. Jestem przekonany, że w nieco innej aranżacji piosenka poradziłaby sobie na listach przebojów równie dobrze, a tantiemy do dziś nie spływałyby do spółki Keith Richards – Mick Jagger.

Richard Ashcroft dziękując publiczności zapewnił, że wróci niedługo do Mediolanu, z zespołem albo bez, co było ewidentnym przytykiem do nieobecności pozostałych muzyków towarzyszących mu dotąd na trasie. Zapowiedział również, że w październiku ukaże się jego nowa solowa płyta i, po niecałej godzinie, zszedł ze sceny ustępując miejsca swojemu koledze Liamowi Gallagherowi.

Liam Gallagher. Festiwalowe sety nie są zbyt długie, zwłaszcza w przypadku wykonawców, którzy występują przed główną gwiazdą wieczoru. W przypadku Liama Gallaghera nie miało to zbyt dużego znaczenia, bo jego solowa dyskografia liczy na razie tylko jedną pozycję, wydany w zeszłym roku album „As You Were”. Płyta w prostej linii kontynuuje kierunek wyznaczony przed laty przez Oasis, zatem oczywistym było, że Liam sięgnie na trasie promującej płytę zarówno po nowe utwory, jak i klasykę z repertuaru macierzystej formacji.

Wokalista pojawił się na scenie punktualnie o 19:30 przy akompaniamencie puszczonego z taśmy „Fuckin’ In The Bushes” Oasis. Ubrany tradycyjnie, w kurtkę z kapturem, wytrzymał w niej cały koncert. Spory wysiłek, biorąc pod uwagę wciąż bezlitosne słońce. No, ale styl na scenie trzeba mieć, zwłaszcza w Mediolanie.

Koncert otworzyły „Rock’N’Roll Star” i „Morning Glory”. Ta niewielka próbka wystarczyła, by wiedzieć, że to będzie świetny koncert. „Greedy Soul” z solowego debiutu na żywo sprawdziła się nie gorzej, niż oasisowe klasyki. Nieco luźniejszą atmosferę wprowadził „Wall of Glass”, przebojowy, bardziej popowy singel promujący album. Kilkutysięczna publika przyjęła Liama Gallaghera nadspodziewanie dobrze. Oczywiście najbardziej żywiołowo reagowała na utwory Oasis, ale trudno mówić tu o zaskoczeniu, bo sam czekałem szczególnie na jeden z nich. Trzykrotnie, w różnych okresach, widziałem na żywo zespół braci Gallagherów, ale nigdy nie dane było mi usłyszeć „D’You Know What I Mean”. Tym razem się udało i było to niesamowite doświadczenie. Chwile wcześniej Liam pomylił się w „For What It’s Worth”. Wszedł z wokalem za wcześnie i naprawić się już tego nie dało. Wstrzymał zespół i zaczęli jeszcze raz. Właśnie takie momenty, jeśli nie zdarzają się co utwór, są kwintesencją rocka, a wyrażenie „na żywo” nabiera w nich właściwego znaczenia.

W internecie powielana jest błędna setlista koncertu. W czwartkowy wieczór w Mediolanie nie usłyszeliśmy „I’ve All I Need”. Szkoda, bo to jeden z najlepszych utworów na „As You Were”, ale festiwale rządzą się swoimi prawami. Szala musiała przechylić się na korzyść Oasis, ale Liam zrobił to w wielkim stylu. „Whatever”, „Supersonic” i „Some Might Say” mogłyby dopełnić dzieła, gdyby nie to, bez czego każdy fan obecny na widowni wyszedłby z koncertu niezadowolony. Drocząc się z publicznością wokalista przeprowadził dwukrotne głosowanie nad ostatnim utworem, dając wybór między „Live Forever” i „Wonderwall”. Trudno powiedzieć, który z nich uzyskał przewagę w plebiscycie, ważne jest natomiast to, że Liam Gallagher wykonał obydwa. W niesamowitych, półakustycznych, wersjach. Za piękno kawałków odpowiada jego brat Noel, ale bez głosu Liama to już nie byłoby to samo. O tym, że publiczność śpiewała nawet w ostatnich rzędach dodawać chyba nie muszę.

Wspominałem już kiedyś o tym, że jakoś nieszczególnie brakuje mi Oasis, bo bracia Gallagherowie w świetny sposób wypełniają po zespole pustkę. Ostatecznie oznacza to więcej muzyki. Jest taki moment w dokumentalnym filmie „Oasis: Supersonic”, w którym Noel mówi, że chciałby być przystojny jak brat, z kolei on pewnie chciałby potrafić pisać takie numery. I to chyba w jednym zdaniu streszcza istotę problemów Oasis. Po czwartkowym koncercie Liama i berlińskim Noela spokojnie mogę powiedzieć, że widziałem w tym roku Oasis na żywo i to w wyśmienitej formie.

The Killers. Gwiazdą pierwszego dnia festiwalu byli The Killers. W 2004 roku wstrząsnął mną debiutancki album grupy „Hot Fuss”, który był powiewem świeżości w rockowym graniu. Rok później miałem okazję zobaczyć zespół na scenie w Chorzowie, gdzie występował przed U2. Później niestety wszystko uległo rozmiękczeniu. Ostatecznie odpuściłem sobie twórczość Amerykanów po usłyszeniu płyty „Day & Age” i miałkiego singla zatytułowanego „Human”. Do późniejszej twórczości nie próbowałem nawet podchodzić i w życiu nie spodziewałem się, że dane mi jeszcze będzie zobaczyć zespół na żywo.

Koncerty Richarda Ashcrofta i Liama Gallaghera odbywały się w pełnym słońcu. The Killers mieli komfort nadchodzącej wielkimi krokami ciemności. Ich pojawienie się na scenie wywołało prawdziwy szał na widowni, zwłaszcza jej damskiej części. Zaczęli od „The Man”. Przy pierwszych dźwiękach w powietrze wystrzeliło confetti, błyszczące i różowe. Moja córka stwierdziłaby, że nie ma nic lepszego. Brandon Flowers przemierzał scenę tam i z powrotem z szerokim uśmiechem i, przyjmując wystudiowane wcześniej pozy, wdzięczył się do publiczności. Określanie The Killers alternatywnym zespołem rockowym było aktualne w czasach debiutu grupy, dziś to starannie zaplanowany i wyprodukowany wodewil, spektakl rodem z kasyna w Las Vegas. W połowie „The Man” przypomniałem sobie trafność stwierdzenia, że jedynym, czego nikt mi nigdy nie zwróci jest stracony czas, po czym podjąłem decyzję o opuszczeniu festiwalu. W połowie drogi do samochodu zwolniłem jeszcze odruchowo, gdy grali „Somebody Told Me”, ale przy „Spaceman” byłem już tak daleko, że trudem udało mi się utwór rozpoznać.

Koncerty Ashcrofta i Gallaghera były niesamowitą przystawką dla piątkowego koncertu Pearl Jam. Mam nadzieję, że przełożenie drugiego londyńskiego koncertu nie poszło na marne i jutro Eddie Vedder zaśpiewa tak, jak wszyscy tego oczekują.