Johnny Marr „Call The Comet”

Pod koniec zeszłego roku kolejną solową płytę wydał Johnny Marr. Umknęła mi premiera „Call The Comet”, ale od kilku tygodni nadrabiam niedopatrzenie. Johnny Marr to, rzecz jasna, dawny gitarzysta, a przede wszystkim, kompozytor legendarnych The Smiths. I w czasie, gdy Morrissey wydaje dość nierówne płyty albo przerywa koncerty, bo organizator nie zadbał o to, by w dzielnicy, w której gra, ze sklepowych półek zniknęło mięso, jego kolega nagrał płytę, która może nie wywoła rewolucji, ale której fantastycznie się słucha.

W „Call The Planet”, niczym w kalejdoskopie, mieni się wszystkimi barwami brytyjska muzyka ostatnich czterdziestu lat. Nie brak tu oczywiście nawiązań do macierzystej formacji („Spiral Cities”, „Hi Hello”), ale to nie powinno przecież nikogo dziwić. Ciekawsze jest to, jak wiele słychać tu odbitej echem twórczości całej rzeszy muzyków wychowanych na The Smiths. „Day In Day Out” spokojnie mogłaby wyjść spod pióra Noela Gallaghera, „Bug” bez problemu odnalazłaby się pomiędzy utworami The Stone Roses, a gdyby otwierającą album „Rise” zaśpiewał Brett Anderson, z pewnością nie odstawałaby od repertuaru Suede. Z kolei lekcję tego, jak czerpać ze źródeł new wave chłopcom z White Lies Johnny Marr daje w „My Ethernal” i „The Tracers”. Zestaw wieńczy wspaniała ballada zatytułowana „A Different Gun”, utwór, którego nie powstydziłby się Richard Ashcroft w czasach, gdy komponował dla The Verve.

Jestem pewien, że wielu negatywnie nastawionych do gitarzysty krytyków będzie czynić z powyższych cech zarzuty. Tyle, że Johnny Marr nie musi nikomu już nic udowadniać, a to, że stać go na nagranie dobrej płyty jest wystarczające. Pozbawiony wartościowej marki (The Smiths) i tak nie wypłynie z nową muzyką na szersze wody.