L7 „Scatter The Rats”

Zespół L7 założony został w 1985 roku w Kalifornii przez Donitę Sparks i Suzi Gardner. Jakiś czas później składu dopełniły Jennifer Finch i Demetra Plakas. Punkowy rodowód sprawił, że dziewczyny podpisały kontrakt z Epitaph Records, wytwórnią należącą do gitarzysty Bad Religion – Bretta Gurevitza. Wydany w 1988 roku album zatytułowany „L7” zdefiniował bezkompromisowy styl grupy zwracając uwagę właścicieli Sub-Pop, wydawcy mającego swoją siedzibę w Seattle, które za chwilę okazać się miało miejscem zmartwychwstania nieokrzesanej muzyki gitarowej. Trudno L7 zarzucić, że przeniosły się na północno-zachodni kraniec Stanów Zjednoczonych, by odnieść sukces wspierając się na barkach bardziej popularnych zespołów. Nie można zapomnieć o tym, że premierę „Smell The Magic” (1990) od wydania multiplatynowego albumu Nirvany „Nevermind” dzielił równo rok. Prawdą jednak jest, że ostatecznie L7 skorzystały na eksplozji grunge’u podpisując kontrakt ze Slash Records, a także supportując Pearl Jam i Nirvanę.

Wydany w 1992 roku album „Bricks Are Heavy” okazał się największym sukcesem komercyjnym zespołu. Proste, wyrywające wnętrzności, gitarowe riffy i ponadprzeciętna melodyjność kompozycji przywoływały skojarzenia z fenomenem Nirvany, a nie były to jedyne punkty styczne z zespołem Kurta Cobaina, bo za brzmienie płyty odpowiadał nie kto inny, jak Butch Vig. Oczywiście „Bricks Are Heavy” nie udało się w męskim świecie rocka zawojować list przebojów, ale, pomijając ten nic nieznaczący szczegół, L7 udało się nagrać płytę doskonałą. O mocy i znaczeniu muzyki zespołu niech świadczy fakt, że utwór „Shitlist” zasilił ścieżkę dźwiękową kultowego dziś filmu „Natural Born Killers” Olivera Stone’a, a „Fuel My Fire” został wykorzystany przez Prodigy na multiplatynowym albumie „Fat Of The Land”.

„Hungry For Stink” premierę miał w czasie, gdy fala gitarowego grania równie gwałtownie, jak się wzniosła, zaczęła opadać. Muzyka na czwartej płycie L7 była bardziej mroczna i zdecydowanie trudniej przyswajalna. Tym razem za konsoletą zasiadł Garth Richardson, człowiek, który uzbroił w brzmienie debiut Rage Against The Machine. Ostatnim albumem wydanym w barwach Slash Records był „The Beauty Process: Triple Platinum”. Muzycznie udany, ale z punktu widzenia wytwórni było to już wyłącznie wypełnienie ciążącego na wydawcy kontraktu. Ostatecznym upadkiem zespołu okazał się wydany w małej niezależnej wytwórni krążek zatytułowany „Slap-Happy”. I znowu nie chodzi o to, że muzyka była aż tak słaba, po prostu nikogo już nie obchodziła.

Jaki jest sens nagrywania nowej muzyki po 20. (słownie: dwudziestu) latach przerwy? Do kogo skierowana jest muzyka z wydanej właśnie płyty? Słuchając „Scatter The Rats” dochodzę do wniosku, że wyłącznie do osobnicków takich, jak ja, którzy przed laty w sposób niekontrolowany przyspieszali kroku na ulicy, gdy w słuchawkach wydzierały się dziewczyny, którym zamiłowanie do rocka nie przeszło wraz z odebraniem świadectwa maturalnego i wzięciem kredytu na dwupokojowe mieszkanie na obrzeżach miasta.

A co muzycznie mają do zaoferowania dziś panie z L7? Tę samą mieszankę melodii, punkowego czadu, zdzierania gardła i uroku, jakim naznaczyła je miłość do Joan Jett, która, na marginesie, jest właścicielem wytwórni Blackheart Records, w barwach której ukazał się album. „Scatter The Rats” nie jest płytą, która wywróci światowy rockowy porządek. Jest dokładnie taka, jakiej oczekiwać mógł każdy, kto na jej wydanie czekał.

„Scatter The Rats” nie przytłacza nadmiarem muzyki. Winylowe 37 minut powiększyć jednak można o dwa dodatkowe utwory, którymi wcześniej L7 sondowały zainteresowanie słuchaczy. Mowa oczywiście o „I Came Back To Bitch” i „Dispatch From Mar-a-Lago”.