COLDPLAY „LIVE IN BUENOS AIRES”

Najnowsza koncertowa płyta Coldplay zatytułowana „Live In Buenos Aires” nie jest pierwszym materiałem zarejestrowanym przez zespół na żywo. Album nagrano podczas występu w listopadzie ubiegłego roku. Grupa promowała przebojowy „A Head Full Of Dreams” i w zasadzie ta lakoniczna informacja wystarczy za komentarz do ukazującego się właśnie wydawnictwa.

Oczywiście na „Live In Buenos Aires” nie brakuje dawnych przebojów grupy, ale w dzisiejszych, pełnych blichtru, ociekających lukrem, aranżacjach nie robią one już tak wielkiego wrażenia. Melodie niby te same, ale w warunkach stadionowych to już zupełnie co innego, niż intymna atmosfera „Coldplay Live 2003”. Przyznać jednak również trzeba, że Chris Martin, to już nie ten sam co kiedyś, nieco niepewny siebie, frontman. Dziś bliżej mu do Freddiego Mercury’ego, czy Bono, niż do siebie z czasów, gdy Coldplay dopiero się rozkręcał. Słychać to wyraźnie podczas stadionowych przyśpiewek i zabawy z publicznością (chóralne „ole, ole”) w końcówce „Got Put A Smile Upon Your Face”.

Chris Martin prowadzi konferansjerkę po hiszpańsku, co, rzecz jasna, wywołuje aplauz na widowni. O pewności siebie, jaką osiągnęli muzycy Coldplay dobitnie świadczy to, że już jako drugi z kolei wykonali „Clocks”, jeden z największych swoich przebojów. Mają do tego pełne prawo, bo w późniejszym repertuarze na ich brak również nie mogą narzekać. Fani Coldplay już chyba zawsze będą podzieleni. Należę do grupy nieakceptującej muzycznego kierunku wyznaczonego przez zespół na „Mylo Xyloto”, z powodzeniem kontynuowanego na „A Head Full Of Dreams”. Nie mam z tym problemu, zwyczajnie tych płyt nie słucham. O tym, że niewiele tracę utwierdziła mnie koncertowa wersja „Paradise”, której taneczno-klubowa końcówka jest wprost nie do zniesienia.

„Always In My Head” i „Magic” w Buenos Aires straciły pierwotny blask, stając się, wciąż dobrymi, ale jednak popowymi utworami. Na ich tle całkiem dobrze wypadł zaśpiewany przez Martina wyłącznie z towarzyszeniem fortepianu „Everglow”. Klawiszowy motyw otwierający „Clocks” już zawsze będzie wywoływał dreszcze, ale w dalszej części wciąż trudno uwolnić się od myśli, że pójście Coldplay w kierunku rozbuchanej do granic możliwości kariery estradowej odbyło się ze stratą dla muzyki. Inna sprawa, że muzycy zespołu robią to świadomie, zyskując tłumy wielbicieli na całym świecie. Garstka fanów, którzy odwrócili się od zespołu z perspektywy sceny ustawionej na stadionie musi pozostawać niezauważona. Coldplay w tym co robią są tak dobrzy, że nawet mieniący się wszystkimi kolorami tęczy popowy „Hymn For The Weekend” nie pozwala nie zauważyć, że wciąż mamy do czynienia ze świetnym utworem.

Ciekawostką jest zarejestrowany w Buenos Aires „De Música Ligera”, kawałek pochodzący z repertuaru argentyńskiej grupy Soda Stereo. Biorąc pod uwagę wcześniejsze zapowiedzi Chrisa Martina, jego śpiew w języku hiszpańskim już nie zaskakuje. Wrażenie natomiast robi to, że „De Música Ligera” jest najbardziej rockowym fragmentem koncertu. Chris Martin sięgnął po gitarę, co dodało piosence mocy. W internecie zobaczyć można reakcję argentyńskiej publiczności, która, nie pierwszy raz, pokazuje, że bardziej emocjonalnie odbierającej muzykę widowni nie ma już nigdzie indziej na świecie. Właśnie ten sześciominutowy wycinek koncertu sprawia, że warto po „Live In Buenos Aires” sięgnąć nawet w sytuacji, gdy obecny Coldplay napawa nas odrazą.

„Live In Buenos Aires” to nic innego jak zestaw „greatest hits” na żywo. Fani, którzy mieli okazję widzieć zespół podczas ostatniej trasy koncertowej z pewnością z przyjemnością raz jeszcze przeniosą się pod scenę, tym bardziej, że w sprzedaży jest także zestaw uzupełniony o DVD dokumentujący występ, który odbył się kilka dni wcześniej w Sao Paulo. Oglądając materiał wideo, wytrzymałem mniej więcej czterdzieści minut. Dłużej nie mogłem znieść błyskających obrazów i muzyków ginących w mgle konfetti. Jestem niemal stuprocentowo przekonany, że koncert Coldplay w Pradze w 2009 roku był ostatnim występem zespołu, na jakim byłem.