Vinyl Top 20 / Wrzesień 2020
W sierpniu nowy album wydali The Killers. „Imploding The Mirage” jest kolejnym krążkiem grupy, który rozpoczyna wystrzał z armaty, bo „My Own Soul’s Warning” to naprawdę znakomity numer. Nośny, melodyjny, aż chce się włożyć lśniącą marynarę, może nawet wybiec na parkiet. Tyle, że wylot armatniej lufy był zatkany, kanonier nie żyje, wokół zgliszcza, a reszta utworów nie nadaje się do słuchania nawet podczas sprzątania. Szkoda, zastanawiam się tylko, czy kolejną płytę zignorować, czy ciągle jeszcze próbować. Z drugiej strony dziwią mnie, więcej niż przychylne, recenzje światowych dziennikarzy. Może jednak to ja czegoś nie słyszę? Dlatego, jeśli chcecie mieć pewność, posłuchajcie sami.
Pod koniec sierpnia ukazała się także płyta podsumowująca ostatnie 20 lat działalności Indochine. Okres dość ciekawy w karierze zespołu, rozpoczęty triumfalnym powrotem na szczyty list przebojów płytą „Paradize” (2002), często wskazywaną jako szczytowe osiągnięcie grupy. Kolejnym w dyskografii albumem był podwójny „Alice & June” (2005), na którym zespół zabrzmiał jeszcze bardziej rockowo. Późniejsze lata to już eksploatacja wypracowanego na początku dziesięciolecia stylu, udana na „La République des Meteors” (2009) i „Black City Parade” (2013) oraz wymęczona na „13” (2017). Dwadzieścia siedem singlowych utworów, z których niemal każdy we Francji był przebojem, zmiksowano ponownie. Nie jestem zwolennikiem tego typu rozwiązań i „Singles Collection (2001–2021)” Indochine mego zapatrywania nie zmieni. Brzmienie zostało ujednolicone i wygładzone, przez co ewidentnie rockowe numery straciły moc. Na dokładkę premierowy „Nos Celebrations” zdaje się być słabą pozostałością po ostatniej płycie. Cała nadzieja w zaplanowanych na lato przyszłego roku pięciu stadionowych koncertach, na których zespół, nie mając nowego materiału, skupi się na hitach. Zakładając oczywiście, że koncerty w ogóle się odbędą.
Chris Rea jest muzykiem, którego dorobek jest tak obszerny, że nadrobienie w całości zaległości przed emeryturą raczej nie będzie mi dane. Niezmiennie wybieram z jego repertuaru dwie płyty, „Road To Hell” (1989) i „Auberge” (1991). Pierwsza zawiera największy przebój artysty, druga jeden z moich ulubionych numerów wszech czasów (oba tytułowe). Uwielbiam zachrypnięty, tajemniczy, głos Chrisa. Słucham i wiem, że jadę do piekła, tyle że nie autostradą, jak z AC/DC, a drogą powiatową, przez ciemne, zamglone, lasy, po drodze zahaczając o oberżę. Prędkość jakby mniejsza, ale podróż bezpieczniejsza, większa szansa zatem, że dotrę do celu. I kilka wersów, które rozkładają mnie na łopatki: „I’m going fishing / Sounds crazy I know / I know nothing about fishing / But just watch me go” („Gone Fishing”).
Od lat najbardziej cenionymi przeze mnie polskimi wykonawcami są Maanam i Republika. Zwykłem twierdzić, że w obu przypadkach interesuje mnie wyłącznie twórczość z lat 80., jednak ostatnio zaczynam przychylniej patrzeć na muzykę Maanamu z kolejnej dekady. Na początku skupiłem się na wydanej w 1991 roku płycie „Derwisz i anioł”. Wsłuchując się w teksty Kory, którą już zawsze będę uważał za największą rodzimą artystkę rockową, zrozumiałem w końcu, dlaczego na początku lat dziewięćdziesiątych odrzuciłem propozycję grupy. Mając kilkanaście lat nie trafiało do mnie przesłanie zawarte w tekstach wokalistki. Bo czy tekst „Patrzeć prosto w Twoje oczy / To jak patrzeć prosto w słońce / Spada z nieba chmura złota / Kiedy tango z Tobą tańczę” mógł zrobić wrażenie na nastolatku w okresie buntu? Dziś dostrzegam piękno słów, rozumiem przemianę, jaka zaszła w Korze, a nade wszystko doceniam to, że zawsze była autentyczna. Nawet wtedy, gdy paradowała w telewizyjnym programie z pieskiem na rękach, bestii tak inteligentnej, że sama zamawiała sobie marihuanę.
Po wydaniu „The Spaghetti Incident?” Guns N’Roses się rozpadli. A w zasadzie nie tyle rozpadli, co Axl podstępem, jak twierdzą niektórzy, wszedł w posiadanie nazwy zespołu. Co było później, wiadomo. Dłużej, niż serial zatytułowany „Już wkrótce światło dzienne ujrzy nowa płyta.”, ciągnęła się tylko „Moda na sukces”, tyle, że w tym drugim przypadku wymuszone było to konwencją. Rozbuchane ego wokalisty doprowadziło do upadku najpopularniejszy zespół rockowy przełomu lat 80. i 90. Przeświadczony o swej wielkości Axl poniósł klęskę, jakich mało. Nagrana z przypadkowymi muzykami „Chineese Democracy”, poza świetnym tytułem, nie miała słuchaczowi nic do zaoferowania. Tymczasem pozostali systematycznie pokazywali, że bez nich Guns N’Roses nie istnieje. Solowe płyty Duffa McKagana, Izzy’ego Stradlina, a później także Slasha, połączone z niemocą twórczą Axla sprawiły, że jedyną sensowną drogą okazała się reaktywacja. Niestety bez Izzy’ego Stradlina, choć jestem pewien, że gitarzysta może żałować wyłącznie pieniędzy, bo żenujące spektakle, jakimi są koncerty w ramach Not in This Lifetime… Tour trudno oceniać w kategoriach artystycznych. Stęsknionym za prawdziwym rockiem, granym w znacznej mierze dla przyjemności, polecam „River”, solową płytę Stradlina z 2001 roku. Wcale nie dziwi mnie, że po odejściu z macierzystej grupy muzyk dostał propozycję dołączenia do The Black Crowes. Fajnie czasem pomarzyć i pomyśleć, co by było, gdyby ją przyjął.
Długo zabierałem się za książkę Magdaleny Grzebałkowskiej zatytułowaną „Komeda. Osobiste życie jazzu”. Fascynującą opowieść o narodzinach i rozkwicie polskiej sceny jazzowej w czasach spowitych mrokiem PRL-u muzycznie zilustrowałem sobie ścieżką dźwiękową do filmu „Nóż w wodzie”. Ponadczasowa muzyka Komedy znakomicie sprawdza się jako tło dla psychologicznego dramatu Romana Polańskiego, idealnie też współgra z coraz bardziej natarczywą jesienią za oknami. A wracając do książki. Będąc raczej incydentalnym słuchaczem jazzu, nagle okazało się, że większość nazwisk pojawiających się w opowieści o Trzcińskim znam. Urbaniak, Karolak, Trzaskowski, Namysłowski, wielokrotnie gościli w audycji radiowej „Trzy kwadranse jazzu”, prowadzonej przez Jana Ptaszyna Wróblewskiego. Pełen podziwu dla autorki i jej reporterskiego zacięcia nie mogę jednak powstrzymać śmiechu, gdy czytam: „Czy Krzysztof Komeda lubi tego słuchać? Tupie nogą, gdy słyszy Elvisa Presleya? Kręci go Rock around the clock Billa Halleya? Nie wiadomo.”. To tak, jakby o mnie napisała: „Czy lubi tego słuchać? Z rakietą do tenisa udaje, że gra na gitarze, gdy słyszy Gretę Van Fleet? Zapala świece przy dźwiękach wczesnego Genesis? Nie wiadomo.”. Niby nie wiadomo, ale niesmak pozostaje.
Na pierwszych pozycjach Yello i The Levellers, ale na 16. czai się już nowa płyta Deftones „Ohms”. Cała wrześniowa lista poniżej.
1. Yello „Point” (2020)
2. The Levellers „Peace” (2020)
3. Izzy Stradlin „River”
4. Bob Marley & The Wailers „Uprising”
5. Maanam „Derwisz i anioł”
6. Chris Rea „Auberge”
7. Electric Light Orchestra „A New World Record”
8. Pearl Jam „Gigaton” (2020)
9. Krzysztof Komeda „Knife In The Water”
10. Romain Humeau „Echos” (2020)
11. Talking Heads „Little Creatures”
12. Chris Rea „Road To Hell”
13. Guns N’Roses „The Spaghetti Incident?”
14. The Cure „Kiss Me, Kiss Me, Kiss Me”
15. Hanoi Rocks „Bangkok Shocks, Saigon Shakes, Hanoi Rocks”
16. Deftones „Ohms” (2020)
17. Simply Red „Blue Eyed Soul”
18. The Cult „Live Cult – Marquee London MCMXCI”
19. David Bowie „Let’s Dance”
20. Ramones „Acid Eaters”