Hanoi Rocks „Rock & Roll Divorce”

Każdy fan muzyki rockowej musi być choć trochę snobem, uwielbiać wykonawcę, którego zna niewielu, czy mieć na półce płytę, którą mają nieliczni. Spotykałem na swej drodze przeróżnych wariatów i dewiantów. Niejednokrotnie były to te same osoby. Znam na przykład dwóch osobników, którzy z pełną wiarą we własne słowa twierdzą, że „Lulu” to największe artystyczne osiągnięcie Metalliki, ustępujące tylko nieznacznie „Metal Machine Music” Lou Reeda (to po przecinku, to już mój złośliwy dopisek). Brzmi ekstremalnie, ale do granicy ekstremum, za którą spotkać można już tylko wielbicieli wczesnych płyt Genesis i Yes, jest jeszcze do pokonania spory dystans.

Za szczyt ekscentryzmu można by uznać na przykład rozsmakowanie się w muzyce kapeli, której członkami są Matti Antero Kristian Fagerholm (to jedna osoba), Antti Hulkko, Jan-Markus Stenfors, Peki Sirola i Nedo Soininen. Tym bardziej, że to zespół pochodzący z kraju, który łatwiej skojarzyć z telefonami komórkowymi, czy hokeistami. Michael Monroe zakładając Hanoi Rocks doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Nie miał najmniejszego zamiaru stać się ulubieńcem wąskiego grona słuchaczy. Podobny cel musiał przyświecać Andy’emu McCoyowi, gdy opuszczał grupę o dźwięcznej nazwie Pelle Miljoona Oy, choć oczywiście angielskie pseudonimy i nazwa stanowiły wyłącznie likwidację bariery, jaką język fiński stawiał między muzykami a europejską i amerykańską publicznością.

Hanoi Rocks w epoce, która nastąpiła bezpośrednio po powstaniu zespołu, udało się wydać cztery albumy studyjne. Przyjęte przychylnie przez krytykę płyty nie otworzyły jednak zespołowi drzwi do popularności, jakiej należało oczekiwać po zespole wykonującym w latach 80. glam rock. Grupie udało się jednak odcisnąć piętno na całym pokoleniu późniejszych gwiazd rocka. Echa twórczości Finów pobrzmiewają w muzyce Guns N’Roses, Poison, Def Leppard i wielu innych wykonawców. Próba odpowiedzi na pytanie, jak potoczyłyby się losy Hanoi Rocks, gdyby kariera grupy nie załamała się nagle w brutalny sposób, musi przerodzić się w niemające końca dywagacje. Faktem jest, że 8 grudnia 1984 roku grający na perkusji Razzle zginął w wypadku samochodowym spowodowanym przez prowadzącego samochód po pijaku wokalistę Mötley Crüe, Vince’a Neila. Oddajmy sprawiedliwość, obaj muzycy byli kompletnie pijani. Historia, jakich wiele, chłopcy chcieli podjechać do sklepu, bo na imprezie skończył się alkohol.

Dramatyczne wydarzenia rozpoczęły proces upadku zespołu, choć początkowo nic na to nie wskazywało. Mimo, że miejsce Razzle’a za zestawem perkusyjnym zajął Terry Chimes, były perkusista The Clash, a Sama Yaffa na basie zastąpił René Berg, Michael Monroe postanowił odejść z grupy, co de facto oznaczało jej koniec. I właśnie w tym schyłkowym momencie pojawia się wątek polski. Ostatnim zobowiązaniem zespołu okazało się bowiem krótkie tournée w kraju za żelazną kurtyną. Wizytę tę dokumentuje wydany w Polsce przez Pronit, wyłącznie na winylu, album koncertowy. Informacje podane na okładce płyty są niezwykle lakoniczne, a pozostałe źródła różnią się już w tak podstawowych kwestiach, jak miejsce, w którym dokonano rejestracji. Jedne wskazują na poznańską Arenę, inne podają, że nagrania pochodzą z różnych występów, z przewagą koncertu w Gdańsku, stąd pojawiająca się gdzieniegdzie nazwa „The Solidarity Tapes”. Ciekawostką jest określanie albumu mianem półoficjalnej płyty. Nigdzie nie pojawia się definicja tego przedziwnego terminu, być może oznacza on, że muzycy zainkasowali wynagrodzenie za wydanie płyty, ale ukazała się ona bez wiedzy wytwórni, która miała prawo do publikacji nagrań grupy na Zachodzie.

Największą bolączką „Rock & Roll Divorce” pozostaje garażowa wręcz obróbka dźwięku. O ile jeszcze w numerach zdecydowanie rockowych, jak „Malibu Beach Nightmare”, „Taxi Driver”, czy „Rock & Roll”, może się to sprawdzać wiernie oddając atmosferę zapyziałej sali koncertowej, gdzieś w komunistycznej Polsce, to numer w rodzaju „Milion Miles Away” zdecydowanie traci. Partie fortepianu i saksofonu zbliżają zespół do rocka progresywnego, a w tym przypadku dla wywołania odpowiedniego klimatu niezbędna jest przestrzeń, której na „Rock & Roll Divorce” brakuje. Grupa podpiera się także utworami pochodzącymi z cudzego repertuaru, sięgając po „Up Around The Bend” Creedence Clearwater Revival, „I Feel Alright” The Stooges i „Looking at You” MC5, spośród których najlepiej broni się chyba kompozycja Johna Fogerty’ego. Nie można jednak zapomnieć o dwóch autorskich kompozycjach zespołu pochodzących z niezapomnianego debiutu grupy, zatytułowanego „Bangkok Shocks, Saigon Shakes, Hanoi Rocks”. „Don’t You Ever Leave Me” w pierwszej chwili zdaje się potwierdzać słabszą formę zespołu w schyłkowym okresie działalności, jednak wydłużone intro i spowolnione tempo utworu to, po prostu, wersja, w jakiej piosenkę zarejestrowano na potrzeby albumu „Two Steps from the Move”. Nagrany pod okiem Boba Ezrina, producenta znanego między innymi z pracy nad „The Wall” Pink Floyd, krążek ukazał się rok wcześniej nakładem CBS. Prawdopodobnie przedstawiciele wytwórni dostrzegając potencjał komercyjny utworu postanowili pozbawić go punkowej zadziorności. Co ciekawe, zabieg ten mu nie zaszkodził, a w surowej, koncertowej, wersji wypada nawet bardziej intrygująco od oryginału. Potwierdzenia walącej się kariery grupy trudno się doszukać także w „Tragedy”. Nawet jeśli Hanoi Rocks wykonują utwór bardziej nonszalancko, niechlujnie, to przecież tylko rock’n’roll.

Trudno o bardziej trafny tytuł dla ostatniej płyty przed rozpadem, niż „Rock & Roll Divorce”. Rozwód tym bardziej gorzki, że wydana ledwie rok wcześniej w dużej wytwórni płyta mogła otworzyć nowy rozdział w historii grupy. Tak się jednak nie stało. Starannie przygotowywany grunt pod przyszłe sukcesy wykorzystały rzesze naśladowców. Wydana w Polsce ostatnia przed rozpadem zespołu płyta dostępna jest dziś wyłącznie z drugiej ręki, ale jej cena nie stanowi problemu dla najmniej nawet zamożnego kolekcjonera. Szukając mocnych wrażeń, lepiej sięgnąć po, nagrany w grudniu 1983 roku w Marquee Club w Londynie, album zatytułowany „All Those Wasted Years”, ale jeśli chcecie błysnąć na domówce w Kalifornii, zrobicie to wyłącznie znając „Rock & Roll Divorce”.