Arctic Monkeys, Queens Of The Stone Age @ Open’er Festival, Gdynia – Kosakowo, 30.06.2023

Biorąc pod uwagę line-up, tegoroczny Open’er Festival miał mi niewiele do zaoferowania. Wybrałem się na jeden dzień, ale na Wybrzeże bardziej przyciągnęło mnie Trójmiasto i towarzystwo, niż potrzeba ujrzenia w koncertowej odsłonie Arctic Monkeys i Queens Of The Stone Age. Anglików widziałem wielokrotnie i, póki co, nie miałem wielkiej ochoty na powtórkę, a bilety na koncert Queens Of The Stone Age w Berlinie leżą już w szufladzie.

Festiwale to nie tylko muzyka, ale także pogoda. Ta w piątkowy wieczór nie zapowiadała się zbyt dobrze. Miało padać, w niektórych serwisach zapowiadano nawet burze. Na teren imprezy dotarłem pół godziny przed pojawieniem się Queens Of The Stone Age na scenie. Wymiana biletu na festiwalową opaskę poszła sprawnie i po krótkim spacerze w deszczu ulokowałem się pod główną sceną. Woda z chmury na szczęście tylko postraszyła, ostatecznie warunki atmosferyczne okazały się wysoce komfortowe.

Jeszcze kilka uwag na temat zestawienia występujących wykonawców. Z prawdziwym zdziwieniem przyjąłem informację, że gwiazdą piątkowego wieczoru będzie Arctic Monkeys, a nie Queens Of The Stone Age. Najwyraźniej straciłem rozeznanie albo niezbyt uważnie analizowałem fakty, bo istotnie, jeśli porównać odtworzenia w streamingu, wielkość wypełnianych na trasach koncertowych obiektów i szybkość dochodzenia sprzedaży biletów do poziomu SOLD OUT, to Queens Of The Stone Age pozostaje za Arctic Monkeys daleko w tyle.

Ekipa Josha Homme’a pojawiła się na scenie kwadrans przed dwudziestą. Było jasno, więc o jakiejś spektakularnej grze świateł nie mogło być mowy. Mając do dyspozycji zaledwie godzinę i piętnaście minut, Queens Of The Stone Age zaprezentował iście festiwalowy set, zaczynając od „No One Knows”. Cztery numery z „…Like Clockwork” („I Sat by the Ocean”, „If I Had a Tail”, „My God Is the Sun”, „Smooth Sailing”), „The Evil Has Landed” i „The Way You Used to Do” z „Villains” to prawdziwe queensowe przeboje. Josh Homme miał znakomity kontakt z publicznością, z która pośpiewał sobie w „Make It Wit Chu”, zachęcając do śpiewania tytułowej frazy na przemian, kobiety i mężczyzn. Nie zabrakło oczywiście „Little Sister” i, na sam koniec, „Go With the Flow” i „A Song for the Dead”. Szkoda, że tak krótko. Znakomite zaostrzenie apetytu przed jesienną trasą, tym bardziej, że z dopiero co wydanej płyty w Gdyni usłyszeliśmy tylko „Carnavoyeur” i „Paper Machete”.

Po godzinnej przerwie na scenie zainstalował się Arctic Monkeys. Paradoksem jest rosnąca wciąż popularność grupy, jeśli zważyć, iż od wydania płyty „Tranquility Base Hotel and Casino” pozostaje ona w kryzysie twórczym. Koncertowym potwierdzeniem tego stanu rzeczy jest nieustanne opieranie koncertowego setu o utwory z „AM”, płyty, która w tym roku będzie obchodzić dziesięciolecie premiery. Problemem ostatnich płyt nie jest poszukiwanie innej drogi, czy odejście od ewidentnie rockowych brzmień, ale niemoc kompozytorska. Prezentowane na nich utwory są zwyczajnie nudne.

Zaczęli potężnym kopnięciem w postaci „Brainstorm”, przez „Snap Out Of It” prześliznęli się do, od lat mojego ulubionego, „Don’t Sit Down ‚Cause I’ve Moved Your Chair”. Trochę piątkowego wieczoru początek wypadł koślawo, ale później było już wszystko na miejscu. Gdzieś w głębi duszy liczyłem na to, że w którymś z kawałków z albumu „Humbug” na scenie pojawi się Josh Homme, który był przecież jego współproducentem. Niestety nic takiego się nie stało, choć ze wspomnianej płyty usłyszeliśmy „Cornerstone”, „Crying Lightning” i „Pretty Visitors”. Prawdziwą histerię na widowni wywołał utwór „Why’d You Only Call Me When You’re High?”. A właśnie, widownia. Od premiery „Humbug” widywałem Arctic Monkeys na żywo regularnie i to, co rzucało się w Gdyni w oczy, to kolejne młode pokolenie pod sceną. Z kół zbliżonych do źródeł dobrze poinformowanych wiem, że to zasługa seriali, w których pojawia się muzyka Anglików i… chińskiej aplikacji z krótkimi filmami.

Wracając jeszcze na chwilę do ostatniego albumu zespołu, zatytułowanego „The Car”, w bliskim sąsiedztwie wybrzmiały dwie z niego kompozycje. Tuż przed zejściem ze sceny wybrzmiał „Body Paint”, a bis rozpoczął „Sculptures of Anything Goes”. W pierwszym wspomniane wyżej niedostatki muzycy próbowali nadrobić kakofoniczną, improwizowaną, kodą, co niewiele jednak dało. W drugim zaatakowali potęgą brzmienia i, niechętnie, muszę przyznać, że tym razem się udało, powodując, że dostrzegłem swego rodzaju urok kompozycji. Wszelkie rozważania na temat ostatnich płyt odłożyłem jednak na długie wakacyjne wieczory, bo koncert zakończyły utwory, na które, sądząc po reakcji, wszyscy czekali. „I Bet You Look Good on the Dancefloor” i „R U Mine” rozgrzały publikę do czerwoności.

Piątkowy wieczór na głównej scenie Open’era bez wątpienia był ucztą dla rockowej publiczności. Oba, znakomite, koncerty miały pewne wspólne cechy. Niezwykłą frajdę sprawiało oglądanie w akcji perkusistów, Jona Theodore’a (QOTSA) i Matta Heldersa (AM). Jeśli miałbym pokusić się o wyróżnienie po jednym utworze z każdego setu, w obu przypadkach wskazał bym na numery, w których istotną rolę grały klawisze, „Pretty Visitors” (AM) i „Go With the Flow” (QOTSA). To, co różniło występy, to radość z grania. Ewidentna w QOTSA, nie była już tak oczywista w przypadku AM. W tym drugim przypadku wygląda to tak, jakby zespół na siłę realizował wizję Alexa Turnera, nie do końca się z nią identyfikując.

Na koniec jeszcze jedna uwaga. Zespoły nie miały równych szans. Arctic Monkeys brzmiało przynajmniej o 1/3 głośniej od Queens Of The Stone Age. Gdyby poziom nagłośnienia był identyczny, Arctic Monkeys po występie Amerykanów nie miałoby czego szukać na scenie. Tego nie zmieni ilość odsłuchów w streamingu, szybkość z jaką rozchodzą się bilety, ani moje uwielbienie dla Alexa Turnera i jego kolegów. Artystycznie i wykonawczo Arctic Monkeys wciąż pozostaje o kilka długości basenu za Queens Of The Stone Age.