Pearl Jam „Riot Act”

W tym roku minie czternaście lat od ukazania się „Riot Act”. Całe lata nie słuchałem tej płyty i chociaż utwory z niej nie opuszczały mnie za sprawą koncertowych bootlegów, to postanowiłem ponownie sięgnąć po album studyjny, aby przekonać się, co tak naprawdę można o nim powiedzieć po latach. Dzisiaj słucham tej muzyki bez ciśnienia wywołanego kilkuletnim oczekiwaniem na nowy krążek Pearl Jam. Nie ściągam folii z pudełka, ale zdmuchuję kurz, nie zastanawiam się, czy będzie to ostatnia płyta w dorobku zespołu, bo wiem, że nagrali później jeszcze kilka. Z tyłu głowy wciąż kołacze mi myśl, że „Riot Act” zapamiętałem jako najsłabszą płytę zespołu, co już dawno przestało mnie irytować, bo przecież każdy artysta ma prawo przeżyć słabszy moment.

Oprawa graficzna, mimo że nieco mroczna, jest jedną z najlepszych w dorobku zespołu. Nic jeszcze nie zwiastuje nadchodzącego dramatu w postaci martwej natury rodem z warzywniaka z okładki kolejnej płyty. Za to niepokojącym elementem jest brzmienie, za które odpowiedzialny jest Adam Kasper. Dźwiękowi brakuje ewidentnie tego czegoś, co z przyjemnością pozwalało słuchać wcześniejszych płyt. Niby wszystko jest w porządku, wyeksponowane gitary, proporcje zachowane, ale jednak coś ewidentnie nie do końca iskrzy. I mimo że Brendan O’Brien został poproszony o zmiksowanie albumu, na niewiele się to zdało. Całość brzmi po prostu słabo. Twierdząc tak za punkt odniesienia przyjmuję „Vs.”, ale „Riot Act” przegrywa również z przestrzennym „Ten”, brudnym „Vitalogy”, czy dopieszczonym „Yield”.

Wydawnictwo mogły uratować wyłącznie wybitne kompozycje, które obroniłyby się same przed krytyką. Zaczyna się obiecująco, bo rozpoczynający zestaw „Can’t Keep” znakomicie pełni rolę otwieracza. Oczywiście nie jest to format „Once”, czy „Go”, ale konkurencję z „Sometimes” spokojnie znosi. Niepokojący śpiew Veddera połączony z napięciem stopniowanym przez gitary stanowi doskonałe wprowadzenie do uderzającego za moment riffu „Save You”. Szkoda tylko, że po wysłuchaniu albumu do końca, to właśnie „Can’t Keep” wydaje się jednym z najjaśniejszych jego fragmentów. „Save You” dotyka w zasadzie to, co można powiedzieć o większości pozostałych utworów. Zespołowi zabrakło pomysłów na scalenie poszczególnych elementów w porywającą całość. W trzecim na płycie „Love Boat Captain” organy Hammonda są wręcz nie do zniesienia. Jeśli musiałbym odeprzeć zarzut, że przecież nie po raz pierwszy Pearl Jam sięgnęli na swoich płytach po klawisze, odpowiem, że tak, tyle że dotąd stanowiły one tło. Tu niestety dominują potrawę, zabijając jej smak. Są niczym żytni makaron dodany do pysznego sosu, który powoduje, że człowiekowi odechciewa się jeść. Jakby tego było mało, sam utwór też nie ma zbyt wiele do zaoferowania, ale dalej jest jeszcze gorzej. O „Cropduster” można napisać jedynie tyle, że jest nijaki. To chyba gorsze, niż stwierdzenie, że jest po prostu słaby. Kulminacją zespołowej niemocy jest wymęczona końcówka. Zero pomysłów. To samo słychać w „Ghost”. Po co taki zespół jak Pearl Jam nagrał taki utwór, nie mam pojęcia. Prowadzący riff nie zapowiadał się źle, ale szansa na stworzenie pearljamowego klasyka gdzieś przepadła. Mike McCready robi co może, ale efekt finalny nie wywołuje dreszczy.

Vedder potrafi być punkowy, ale też liryczny. W jednej i drugiej postaci czasem osiąga wyżyny, a czasem zdarza mu się przynudzać. W „I Am Mine” chyba jednak daje radę. Może nie jest to „Nothingman”, czy „Betterman”, ale to drugi po „Can’t Keep” utwór, na który warto zwrócić na płycie uwagę, zwłaszcza jeśli porówna się go z kawałkami zapisanymi na sąsiednich ścieżkach. Akustyczny „Thumbing My Way” za bardzo przypomina „Let Me Sleep (It’s Christmas Time)” ze świątecznego singla sprzed lat. Snop światła przedzierający się przez gęstą warstwę chmur stanowi „You Are”. Ciekawie jest w warstwie rytmicznej (utwór Camerona), a gitarowe zagrywki bardziej nastawione są na kreowanie klimatu, niż popisy instrumentalistów. Niezły poziom trzyma jeszcze „Get Right”, do którego wprowadza cięta gitara, ale fajnie rozkręcający się „Green Disease” wydaje się już tylko ubogim kuzynem walca rozpędzającego się do prędkości światła w „Rearviewmirror”. Przez „Help Help” spokojnie można przeskoczyć do „Bushleaguer”, politycznego manifestu Veddera i Gossarda, nabierającego dodatkowej mocy na żywo, gdy wokalista w świecącej marynarce, z winem w ręku i papierosem, śpiewa do maski Busha wetkniętej na statyw mikrofonu. W warstwie wokalnej mamy tu deklamację a la Jim Morrisson i melodyjny śpiew w refrenie.

„1/2 Full” to eksploatacja pomysłu, który legł u podstaw „Rival” pochodzącego z „Binaural”, tyle że wersja z „Riot Act” pozbawiona jest polotu. Nic w niej do siebie nie pasuje. To, że Matt Cameron potrafi grać połamane rytmy wiadomo było jeszcze za czasów, gdy ograniczał się do bębnienia w Soundgarden. To, że Mike McCready potrafi wyciąć efektowną solówkę też wiadomo od dawna, ale co z tego? Z kolei „Arc” to miniatura, muzyczna ciekawostka, w której Vedder dramatycznie zawodzi. To jakby echa dawnej współpracy wokalisty z Nusratem Fatehem Ali Khanem przy muzyce do „Dead Man Walking”. Wytrzymać to mogą tylko fani-ekstremiści dający radę wysłuchać „Ukelele Songs” w całości z uśmiechem na twarzy. Na szczęście utwór jest zbyt krótki, by sięgnąć po pilota i przejść do następnego. A jest do czego, bo przy produkcji tego przypalonego dżemu kucharzowi wpadła do słoika prawdziwa perła. Mowa o „All or None”, kojącej, przepięknej kompozycji Gossarda ozdobionej nastrojowym śpiewem Veddera. Podobnie jak w przypadku „Can’t Keep”, gdyby reszta płyty stała na wysokim poziomie, „All or None” byłaby jej niezwykłym zwieńczeniem. Myślę, że jeśli ktoś nie dostrzega piękna tej piosenki, to winić za to należy katorgę, jaką niewątpliwie jest przebrnięcie przez poprzedzające ją pięćdziesiąt minut muzyki wypełniającej „Riot Act”.

Siódmy album zespołu, przynajmniej do czasu premiery kolejnej płyty, pozostanie dla mnie najsłabszym dziełem w dyskografii. Nie zmienia to oczywiście statusu Pearl Jam, bo od połowy lat 90. zespół nie musi już nikomu niczego udowadniać. Wiem, że wśród fanów znajdują się miłośnicy „Riot Act”, ale przecież dewiacje, jeśli nie dotykają innych, nie są szkodliwe.