Indochine „Black City Tour”

Ostatnia płyta Indochine promowana była długim tournée po Francji. Trasa miała aż trzy odnogi, a zakończona została dwoma koncertami na Stade de France, z czego pierwszy z nich wyprzedany był do ostatniego miejsca. Od płyty „Paradize” Indochine po raz drugi doznaje wielkiej popularności we Francji. Chyba nawet większej, niż ta w latach 80. „Black City Tour” jest zapisem koncertu, jaki odbył się 12 marca tego roku w Brukseli. Moje zdziwienie wzbudził fakt wydania materiału właśnie z tego koncertu, z halowej części trasy. Byłem bowiem przekonany, że na płycie koncertowej znajdzie się zapis występów na Stade de France, jak miało to miejsce po poprzedniej trasie.

W moje ręce trafiła limitowana edycja płyty, wydana w pięknym boxie, w kształcie otwierającego się na pół walca, umieszczonego w sześciennym kartonowym pudełku z przezroczystą szybką na przedniej ściance. Całość opatrzona została grafiką podobną do tej, którą znamy z okładki „Black City Parade”. Zawartość wydawnictwa to dwie płyty CD, dwie płyty DVD, płyta blue ray i obszerna, choć niewielkich rozmiarów, książeczka wypełniona zdjęciami. Niezależnie od tego płyta została również wydana na poczwórnym winylu.

Sam koncert to oczywiście głównie promocja ostatniego albumu. A w zasadzie nie tak znowu oczywiście, bo przecież po zespole z takim długim stażem można by się spodziewać raczej odgrywania największych przebojów. Na początku dostajemy cztery utwory z „Black City Parade”, chwilę później „Kissing My Song” i „Atomic Sky” z, chyba trochę jednak niedocenionej, płyty „Dancetaria”. Pierwszą wycieczką w dawne czasy jest dopiero „Miss Paramount”, zagrane rockowo, z brzmieniem w niczym nieprzypominającym studyjnego oryginału. Zaraz potem „Wuppertal”, mocny, a jednocześnie nieco spokojniejszy, fragment ostatniego albumu. Na Stade de France w trakcie tego utworu można było zobaczyć fantastyczny taniec Alice Renavand. Po „Mao Boy” zespół przechodzi do spokojniejszej części koncertu, wykonując „J’ai demande a la lune” i „Tes yeux noir”, ale to „Un jour dans notre vie” niesamowicie zyskuje zaśpiewane wyłącznie z towarzyszeniem fortepianu. Pozbawienie utworu całej aranżacji obnaża piękno jego melodii, które gubiło się gdzieś w wersji studyjnej. „Un jour…” w tej wersji spokojnie mogło dopełnić repertuaru płyty „Nuits intimes” sprzed paru lat.

Drugą płytę otwiera „Black City Club”, czyli zestaw fragmentów sześciu utworów tworzących całość, trwający ponad 18 minut. Zespół praktykuje tę zabawę od trasy promującej „Paradize”. Tym razem połączył ze sobą „Canary Bay”, „De fleurs pour Salinger”, „Paradize”, „Playboy”, „Troisieme sexe” i „Black City Parade”. W porównaniu z podobnymi wiązankami z poprzednich płyt koncertowych, ta wypada nieco słabiej. Wydaje się, że nieco mniej zgrabnie dobrane zostały utwory, a ich połączenie jest jakby mniej płynne.

Żelaznym punktem programu koncertowego Indochine zawsze jest „Trois nuits par semaine”, rozpoczynający się ostrą gitarą. W środkowej części utworu Nicolas Sirkis zachęca publiczność do śpiewania w podobny sposób, jak czynił to Freddy Mercury na Wembley. Zaskakujące jest wykonanie „A l’assaut” w wersji odmiennej od oryginału. Początek, gdy dominuje brzmienie fortepianu, przypomina nieco Coldplay. W refrenie jest dynamicznie, mimo że wiodąca jest, obok perkusji, gitara akustyczna. Zawiedzeni mogą być wyłącznie ci, którzy oczekują na koncercie wiernego odegrania materiału z płyty studyjnej, jednak w przypadku pierwszych nagrań Indochine jest to już w zasadzie niemożliwe, gdyż na przestrzeni lat nastąpiła całkowita zmiana stylu.

Końcówka koncertu to oczywiście pierwszy wielki przebój Indochine, „L’aventurier”, z charakterystycznym długim intro i melodyjnym motywem gitarowym, w trakcie którego Nicola Sirkis jeszcze raz wychwala publiczność i razem z nią odśpiewuje refren. Po tym utworze, którym z reguły Indochine kończą koncerty, zespół gra jeszcze „Le fond de l’air est rouge” i „Pink Water”. W trakcie pierwszego jeszcze raz słyszymy podziękowania dla publiczności. Drugi to wisienka na torcie. Zaśpiewany bez Briana Molko z Placebo i zagrany zupełnie inaczej niż na „Alice et June”. Nieco szybciej, słychać głównie stopę i klawisze. Może się to nieco kojarzyć z Depeche Mode, ale nie czyniłbym z tego zarzutu.

Uwielbiam płyty koncertowe i chętnie zawsze po nie sięgam. Jeśli artyści nie majstrują przy nich w studio, dają one namiastkę tego, co można przeżyć na koncercie. Czasem też są wspaniałą pamiątką z koncertu, na którym się było. Najnowsza koncertówka Indochine w moim przypadku będzie tym pierwszym. Nie byłem na żadnym koncercie halowym tej trasy, a koncert na Stade de France z drugiego dnia obejrzeć będzie można we francuskiej telewizji. Tam też będę siebie wypatrywał wśród publiczności.

Jedynym mankamentem tej nowej płyty jest miks, w którym nieco wycofany jest wokal i trochę za głośna jest publiczność. Może to wprowadzać mały dyskomfort, ale oczywiście nie na tyle duży, aby płyty w ogóle nie słuchać. O świetności płyt zarejestrowanych na żywo decyduje w dużej mierze ich repertuar. Dlatego „Black City Tour” nie wyprzedzi w rankingu koncertowych płyt Indochine „3.6.3”, „Alice & June Tour”, czy „Au Zenith”. Mimo to, nie mogę się doczekać, gdy obejrzę zapis marcowego występu na DVD.

Ocena: 6/10