Straight Jack Cat „EP1” / „EP2”

Wiedzę o programie Must be the music czerpię ze zwiastunów, które widuję w telewizji podczas wizyt u fryzjera, ponieważ w domu nie mam telewizora. I jeszcze pani z mojego warzywniaka mówiła kiedyś, że jest taki zespół Enej, który – sprawdziłem – wygrał jedną z edycji programu piosenką Radio hello. Znam ją, bo pani z warzywniaka ustawiła ją jako dzwonek, a pewnie też jako umilacz oczekiwania w opcji granie na czekanie, ale tego nie miałem okazji sprawdzić, ponieważ nie mam jej numeru telefonu.

O ile estetyka w jakiej porusza się Enej aż prosi się o udział w rywalizacji w Must be the music, to start w takim programie zespołu rockowego jest dość ryzykowny. Przeciętny fan rocka na wieść o tym tylko pogardliwie machnie ręką. Dla niego to tak, jakby ambitnego pisarza drukowali odcinkami w Fakcie. Z drugiej strony, czy wygrana w takim programie może przynieść wymierne korzyści zespołowi? Gorzej przecież bywało już w czasach, gdy o podobnych produkcjach telewizyjnych nie było jeszcze słychać. Świetnym przykładem może być grający na początku lat 90. zespół Pivo. Będąc koncertową atrakcją, po zwycięstwie w Marlboro Rock-In, produkcję płyty powierzono podsuniętemu przez wytwórnię Grzegorzowi Skawińskiemu. Stworzył on produkt, który w niczym nie przypominał grającego na płycie zespołu. Dziś można zadać sobie pytanie, jak można było zaufać człowiekowi śpiewającemu w Kombi, nawet jeśli potrafi faktycznie grać na gitarze? Tyle, że prawdopodobnie zaufała mu wytwórnia płytowa, a nie zespół.

Mam nadzieję, że Straight Jack Cat nie podzieli losu Piva. Naprawdę na to nie zasługują. Nie wiem jak skończył się ich udział w Must be the music i w zasadzie mnie to nie interesuje. Jeśli ktoś lubi rockowe granie i nie potrzebuje opinii innych by zainteresować się muzyką, z pewnością doceni propozycję Straight Jack Cat.

Po raz pierwszy usłyszałem ich w Trójce. Musiałem zatrzymać samochód, żeby zanotować nazwę. Jakież było moje zdziwienie, gdy okazało się, że to zespół z Krakowa. Odsłuchując w sieci płyty One i EP2 nie mogę oprzeć się wrażeniu, że oto dostajemy coś bardzo świeżego, po prostu porywającego. I w dodatku naszego! Ktoś w komentarzach internetowych napisał, że to wtórne granie. Chciałbym tylko zapytać, co dziś w rocku należy uznać za nowatorskie? Czy zespoły w rodzaju The Jet i Wolfmother nagrały choćby jeden własny dźwięk? Co nowego słychać u Rival Sons? Czym nowym zaskakuje nas Jack White? A Royal Blood? Tak, ktoś napisze, że ci ostatni nie grają na gitarach, a słychać je aż trzy. Tylko co z tego wynika? Jeśli za jakiś czas okaże się, że, analogicznie do Milli Vanilli, w Royal Blood gitary (sic!) w studiu dogrywał Jimmy Page, który tak zachwyca się publicznie ich twórczością, to płyta ta straci na znaczeniu? O jakości muzyki rockowej decyduje szczerość grania, emocje i, chyba w mniejszym stopniu, warsztat. Straight Jack Cat nie musi się jednak zbytnio martwić, gdyż łączy w sobie wszystkie te elementy.

Tak świetnie zagranej i nagranej w Polsce płyty (płyt) alternatywnej nie słyszałem od wielu lat. Może nawet nie słyszałem nigdy dotąd, bo jak nazwać sytuację, w której nie mogę sobie przypomnieć płyty, która poruszyła mnie w równym stopniu co One i EP2? Straight Jack Cat to poziom międzynarodowy w swojej klasie. Nie lubię porównań, bo może się okazać, że sami muzycy w życiu nie słyszeli zespołów, z którymi się ich zestawia, a niefortunne skojarzenia mogą zniechęcić potencjalnych zainteresowanych. Ja w kilku miejscach słyszę echa The Dandy Warhols, w Ride coś z Fugazi, a w radiowym Even wspomnianych już The Jet. To wszystko przebija się przez gitary momentami kojarzące się z Sonic Youth, ale w tym mniej jazgotliwym wydaniu. Nie ma to jednak większego znaczenia, bo ich po prostu należy posłuchać. Na pytanie, czy mamy dziś jakiś towar eksportowy w muzyce rockowej, moja odpowiedź brzmi jednoznacznie: Tak, Straight Jack Cat!