AC/DC „Back In Black”

Początek 1980 roku mógł stać się dla AC/DC końcem kariery. Po trasie promującej „Highway to Hell”, w trakcie przygotowywania materiału na nową płytę, umiera wokalista Bon Scott. Jego następcą zostaje Brian Johnson. Zważywszy na to, że popularność zespołu była na fali wznoszącej, zmiana przy mikrofonie nie mogła się powieść. Sytuacji nie ratowało to, że równorzędnym frontmanem w AC/DC od początku był grający na gitarze Angus Young. A jednak się udało. AC/DC stanowi, być może jedyny w historii rocka, przypadek idealnej zmiany wokalisty. Zmiany, która nie tylko nie wyszła na złe, ale wręcz pchnęła zespół ku jeszcze większej popularności. Zmiany wokalistów przeżywały choćby Deep Purple, czy Iron Maiden. I mimo to, że za mikrofon sięgali świetni wokaliści, pozostawali oni zawsze w cieniu tych najbardziej znanych. Oczywiście, można by snuć domysły na temat, jak kariera AC/DC potoczyłaby się, gdyby śpiewał wciąż Bon Scott, ale każdy przypuszczalny ich wynik byłby tak samo prawdopodobny. Jednym z możliwych jest twierdzenie, że śmierć frontmana, paradoksalnie, spowodowała wzrost zainteresowania grupą. Pozostając jednak w sferze faktów, Brian Johnson dołączył do zespołu w niezwykle trudnym momencie, mając za poprzednika wokalistę obdarzonego niezwykłym głosem i charyzmą.

Dziś, po ponad 30. latach od wydania „Back in Black”, wszyscy wiedzą jak potoczyła się dalej historia jej autorów. Ci, którzy z różnych względów nie mogą sobie przypomnieć pierwszego kontaktu z płytą mogą jedynie próbować wyobrazić sobie, co czuli fani grupy, gdy, w czasach poprzedzających internetowe przecieki ze studiów nagraniowych, opuszczali igłę na świeżo nabyty krążek. Z pewnością były to dla całej rzeszy fanów chwile magiczne, pełne, z jednej strony, podniecenia, a z drugiej niepokoju, domysłów i obaw o to, co usłyszą z głośników.

Płytę rozpoczyna „Hells Bells”, a w zasadzie zwiastujące go bicie kościelnego dzwonu. Biorąc pod uwagę tragedię, jaka rozegrała się kilka miesięcy wcześniej, symboliczny wydźwięk tego jest naprawdę mroczny. Elementy składowe stylu AC/DC pozostają niezmienne w zasadzie od pierwszej płyty po dzień dzisiejszy. „Back in Black” brzmi może nieco ostrzej od poprzedniczki, ale istotną zmianą jest jedynie głos wokalisty. Już w otwierającym płytę utworze Brian Johnson prezentuje się w sposób, który nie pozwala na moment zwątpić w słuszność jego wyboru na następcę, bo przecież nie zastępcę, Bona Scott’a. Po monumentalnym początku, zespół przyspiesza w „Shoot to Thrill”, w którego środkowej części wybijany przez Phila Rudd’a rytm znakomicie będzie w przyszłości służył do klaskania w trakcie koncertów. „What Do You Do for Money Honey” napędza bas Cliffa Williamsa, ale jeszcze lepiej brzmi to wszystko w „Given the Dog a Bone”, gdzie wokaliście w refrenie wtóruje chórek „pijacko” wykrzykujący tytuł. „Let Me Put My Love into You” jest lekkim spowolnieniem przed rozpoczynającym drugą stronę LP utworem tytułowym. „Back in Black” to jeden z najbardziej rozpoznawalnych riffów wszech czasów. Chyba trudno sobie wyobrazić koncert AC/DC bez tego utworu. W końcówce płyty jest nie mniej ciekawie. Najpierw singlowy „You Shook Me All Night Long”, później „Have a Drink on Me”, a na zakończenie relaksujący wręcz, leniwy „Rock and Roll Ain’t Noise Pollution”, którego niezwykle bezpretensjonalny tekst wywołuje uśmiech na twarzy. W obrazie całości środek ciężkości zdecydowanie przesunął się w stronę hard rocka. Miej tu elementów bluesowych, jakie słyszalne były jeszcze na „Highway to Hell”, ale i tę zmianę należy ocenić wyłącznie pozytywnie.

Nagrywanie płyty na Bahamach nie wpłynęło na pogodny klimat utworów. Płyta jest mroczna, wydaje się, że niemal w każdym momencie nad zespołem unosi się duch Bona Scott’a. „Back in Black” to największy sukces komercyjny w karierze zespołu. Ponad 50 mln. egzemplarzy sprzedanych od chwili premiery do dnia dzisiejszego umieściło AC/DC w rockowym panteonie i zapewniło, bez względu na popularność późniejszych płyt, wysoką frekwencję na koncertach. „Back in Black” jednak to nie tylko wysoka sprzedaż, ale także największe, obok „Highway to Hell”, osiągnięcie artystyczne AC/DC.

Powstanie z kolan, na których przez moment znalazł się zespół po śmierci wokalisty, jest wydarzeniem bez precedensu i to do tego stopnia, że aż trudno oprzeć się wrażeniu, że taki los był mu po prostu pisany.