Scott Weiland and The Wildabouts „Blaster”

Scott Weiland powraca z nową płytą solową. Znany ze Stone Temple Pilots wokalista walczy ze swoimi słabościami, głównie chyba z uzależnieniem od narkotyków. Nie osiąga na tym polu jednak większych sukcesów, bo właśnie uzależnienie spowodowało usunięcie go z macierzystej formacji, gdzie zastąpił go Chester Bennington z Linkin Park. Nie wytrzymali z nim także koledzy z Velvet Revolver, grupy, która podobno nadal istnieje, ale jej działalność jest tymczasowo zawieszona. Scott Weiland nie poddaje się jednak.

Wydana właśnie płyta, zatytułowana „Blaster”, sygnowana jest, obok nazwiska wokalisty, również nazwą zespołu The Wildabouts. Wyeksponowanie najbardziej znanej w zespole postaci jest w zasadzie oczywistym krokiem. Mogłoby się bowiem zdarzyć, że płyta przepadłaby w czeluściach rynku muzycznego i nikt nie zwróciłby na nią większej uwagi, może poza kilkoma oddanymi fanami. Pozostaje jednak pytanie, czy nowe dzieło Weilanda jest tej uwagi warte i obroniłoby się pod jakąkolwiek nazwą?

Pierwsze, co zwraca uwagę, to zaniechanie eksperymentów brzmieniowych i stylistycznych. W czasach, gdy Weiland z powodzeniem realizował się w Stone Temple Pilots, na jego debiutanckiej solowej płycie otrzymaliśmy porcję śmiałych, odmiennych od tego, co proponował STP, utworów. Patrząc na „Blaster” z tej perspektywy, wypełnia ona pustkę, jaka powstała w życiu artystycznym Weilanda po utracie oparcia w postaci Stone Temple Pilots, czy później Velvet Revolver. Nowa płyta nie jest zła, ale nie wnosi ona nic nowego do wizerunku artysty. Sprawia wręcz wrażenie, że została nagrana wyłącznie po to, aby Weiland z zespołem mógł ruszyć w trasę, uzupełniając repertuar koncertowy o wybrane pozycje z dorobku dwóch pozostałych zespołów, które współtworzył.

W zasadzie nie ma większego sensu rozpisywanie się o poszczególnych utworach. Każda z dwunastu odsłon nowej płyty Weilanda, często nawet bez większych zmian w aranżacji, mogłaby pojawić się na kolejnym albumie Stone Temple Pilots, czy Velvet Revolver. Pewne wyobrażenie o całości daje zamieszczony pod koniec płyty cover T. Rex „20th Century Boy”. Ta płyta to w pewnym sensie połączenie hard rocka z glam rockiem.

Płyty słucha się przyjemnie, ale kompozycjom, choć formalnie nie można nic zarzucić, jednak brakuje nieco finezji, która cechowała utwory braci DeLeo w Stone Temple Pilots, czy spółki autorskiej Velvet Revolver, której podporą byli Slash i Duff McKagan z Guns’N’Roses. Miłośnicy Weilanda nie będą jednak rozczarowani, dostają bowiem płytę dokładnie taką, jakiej mogliby się spodziewać. Szkoda tylko, że wokalista nie znajduje w sobie na tyle siły, aby tworzyć z wcześniejszymi składami.