Iron Maiden „The Book of Souls” (3 LP)
Iron Maiden należy do zespołów, po których powinniśmy się spodziewać raczej braku zmian, niż wędrówek stylistycznych. Kolejny album ukazał się dwa tygodnie temu. Muzycy w wywiadach podkreślają, że jest to najlepszy krążek w ich karierze. Takie stwierdzenie jest nad wyraz ryzykowne i, mimo wszystko, nie powinno padać z ust tak doświadczonych muzyków. Entuzjastyczne podejście do najnowszego materiału jest bowiem jak publiczne zachwycanie się nową, młodą i ładną, narzeczoną. Poniekąd zrozumiałe, ale gdy jest się starą pierdołą, która miała już dwie żony i ma czwórkę dzieci, to należy być bardziej powściągliwym. Jeśli narzeczona jest wystarczająco młoda i ładna, nie trzeba o tym mówić, wszyscy zainteresowani się zorientują. Bo stawianie „The Book of Souls” na szczycie osiągnięć Iron Maiden powoduje, że sięgając po tę płytę czekamy na coś absolutnie wielkiego. Pisanie tego tekstu odłożyłem nieco w czasie, ponieważ po pierwszym słuchaniu moja opinia była bezlitosna. Wolałem więc, aby negatywne wrażenie nieco odparowało i dziś, wysłuchawszy płyty wielokrotnie, mogę stwierdzić, że pierwsza reakcja, spowodowana właśnie wygórowanymi oczekiwaniami rozbudzonymi przez zespół, była zbyt ostra.
Na dwóch dyskach (3 LP) znalazło się zwyczajowe 10 kompozycji, ale całość trwa aż 92 minuty. Początek albumu nie zwiastuje jeszcze niczego niepokojącego. Po intro i wprowadzeniu Dickinsona rusza Iron Maiden w klasycznym wydaniu, bo zarówno „If Eternity Should Fail”, jak i następny, singlowy „Speed Of Light”, mogłyby bez obaw poszerzyć setlistę jednego ze starszych albumów formacji. Może tylko krowi dzwonek na początku drugiego utworu lekko śmieszy. Panowie mogliby darować sobie korzystanie z aż tak wyeksploatowanych w rocku elementów, ale poza tym dostajemy to, do czego jesteśmy przyzwyczajeni od lat. Szybki riff, niski śpiew Dickinsona, solówki, a na zakończenie jazdę kostką po gryfie i „koncertowe” wykończenie Nicko McBraina. Rock’N’Roll. W „The Great Unknown” coś już się zaczyna lekko psuć. Niby utwór złożony jest z tych samych puzzli co poprzednie, ale to wszystko już ze sobą aż tak dobrze się nie klei.
Płytę wypełnia kilka naprawdę długich kompozycji. Pierwszą z nich jest „The Red and the Black”. Zaczyna się intrygująco, spokojnie, by za chwilę zaatakować motoryczną gitarą i solówkami. O ile jednak wcześniej krowi dzwonek można było jakoś przełknąć, to chóralny zaśpiew brzmi żałośnie. Zastanawiam się, czy jedynym celem nie było tu wydłużanie na siłę utworu. Jest to tym bardziej denerwujące, że składa się on z kilku naprawdę interesujących fragmentów, które, gdyby zostały skrócone i pomysłowo złożone, znowu przyniosłyby w efekcie utwór ze stuprocentową zawartością klasycznego Iron Maiden. Dobre wrażenie robią partie solowe w środkowej części, ale następująca po nich zmiana tempa i usilne rozciąganie kompozycji zdradzają brak pomysłów nie tyle na muzykę, ile na jej strukturę.
Wszystko wraca do normy w przedostatnim na pierwszej płycie „When The River Runs Deep” i w zasadzie otrzymujemy odpowiedź na pytanie o to, w czym tkwi problem. Być może nadmiar pomysłów spowodował chęć niepotrzebnego zamieszczenia na albumie jak największej ilości muzyki. Ocenie tej zaprzecza wprawdzie na moment świetnie skrojony dziesięciominutowy utwór tytułowy, ale otwarcie drugiej płyty w postaci „Death or Glory”, „Shadows of The Valley” i utrzymanego w średnim tempie, naprawdę niezłego, „Tears of a Clown”, wydaje się tę tezę potwierdzać. Ostatecznego dowodu jednak dostarcza najdłuższa kompozycja autorstwa Bruce’a Dickonson’a. „Empire Of The Clouds” sprawia wrażenie, jakby została złożona z przypadkowo zarejestrowanych fragmentów, przeradzając się w osiemnaście minut męczarni. I nie chodzi tu wcale o fortepian, czy instrumenty smyczkowe. Nie razi bowiem umiejętnie wzbogacone instrumentarium, ale znowu wielowątkowość kompozycji i niezgrabne łączenie poszczególnych motywów.
Zespoły obracające się przez całą karierę w obrębie jednej stylistyki nie mają nieograniczonego wachlarza środków, którymi mogą próbować poruszyć słuchacza. O ich sile stanowią rozpoznawalne brzmienie i porywające kompozycje, których na nowej płycie jest wystarczająco dużo, aby wypełnić pojedynczy album. Gdyby do tego ograniczyli się muzycy Iron Maiden, z pewnością mówilibyśmy o płycie zbliżającej się do klasycznych osiągnięć.
„The Book of Soul” jest pozycją obowiązkową dla każdego fana Iron Maiden, ale jeśli ktoś nie słyszał nigdy wcześniej zespołu, lepiej niech sięgnie po jeden z fundamentalnych albumów z lat 80., tych których wielkości nie da się już dziś zakwestionować.