Electric Light Orchestra „Alone In The Universe”

Electric Light Orchestra to zespół, który towarzyszy mi od momentu, gdy zacząłem rozróżniać poszczególnych wykonawców, a jego wagę niech podkreśli fakt, że pierwszą płytą, jaką w życiu kupiłem na CD była „Out Of The Blue”. Podstawowy okres działalności E.L.O. zakończył się w 1986 roku albumem „Balance of Power”. Później był projekt części muzyków pod nazwą Electric Light Orchestra Part II, będący atrakcją koncertową głównie w krajach, do których zespół nigdy wcześniej nie dotarł. Jego reaktywacja w 2000 roku w zasadzie nie oznaczała pełnego powrotu, gdyż jedynym członkiem podstawowego składu był Jeff Lynne. Dziś, po upływie kolejnych 15. lat od tamtego momentu, ukazuje się „Alone In The Universe”, prowokując pytania o istotę tego kroku. Tym bardziej, że, de facto, znowu mamy do czynienia z solowym projektem wokalisty, co znalazło swój wyraz nawet w nazwie, bo dziś brzmi ona Jeff Lynne’s ELO. Wszystko to sprawia wrażenie, jakby frontman z jednej strony chciał wskrzesić dawnego ducha zespołu, pozbawiając jednocześnie wątpliwości, że dziś Electric Light Orchestra to wyłącznie on sam.

Każdy, kto zetknął się z muzyką Electric Light Orchestra oraz albumami, których producentem był Jeff Lynne, doskonale wie, czego spodziewać się po nowej muzyce i przy pierwszym z nią kontakcie nie będzie czuł się zawiedziony. Problem tylko w tym, że po wielokrotnym przesłuchaniu „Alone In The Universe” płyta pozostawia słuchacza z tkwiącym gdzieś w głębi serca wrażeniem, że czegoś jej brakuje. Analiza problemu nie jest prosta, bo wszystkie elementy układanki wydają się do siebie pasować.

Pierwszym z nich jest natychmiast rozpoznawalne brzmienie płyty. Chwilę temu, przy okazji nowego albumu Bryan’a Adams’a, wspominałem o tym, że Lynne jest tak charakterystyczny, że nie idzie go pomylić z kimkolwiek, no chyba że z Beatlesami. Próbkę fascynacji Żukami mamy już na początku, bo „When I Was A Boy” spokojnie mógłby być cudownie odnalezionym utworem mistrzów wydanym na którejś z antologii. Obok brzmienia, drugim istotnym elementem twórczości E.L.O. i Lynne’a są melodie, których również na nowej płycie nie brakuje. Co zatem nie pozwala przekonać się do końca do „Alone In The Universe”? Tym czymś jest prawdopodobnie autoplagiat. Niemal każda z nowych piosenek, gdyby cofnęła się w czasie, natknęłaby się na swój pierwowzór w dyskografii zespołu. Przykłady? „Dirty to The Bone”, pomimo szybszego tempa, za bardzo przypomina „Getting To The Point” z „Ballance of Power”, a „Love And Rain”, przynajmniej w zwrotce, „Train of Gold” z „Secret Messages”. Do tego dochodzą piosenki po prostu nijakie, wśród których prym wiodą ballady „The Sun Will Shine on You” i „I’m Leaving You” oraz nieco szybszy „One Step at a Time”, który mógłby okazać się wrzuconym do szuflady odpadem z sesji do „Out of The Blue”.

Orkiestra Elektrycznego Światła przeobraziła się w „one man band”, którego wszystkie instrumenty obsługuje Jeff Lynn, ale nie to jest mankamentem płyty, bo podobnie było już piętnaście lat temu. Tym razem zwyczajnie zabrakło porywających melodii, choćby kilku podobnych do tych, jakie znalazły się na poprzednim albumie „Zoom”, bo żadna z nowych propozycji nie wytrzymuje porównania z „Alright”, „Moment In Paradise”, czy „It Really Doesn’t Matter”. Być może na muzyce w jakiś sposób odbiło się także przygotowywanie płyty po kosztach. Domowe studio Lynne’a, brak jakichkolwiek, poza córką, gości. A jeśli ktoś narobił sobie smaka na nową płytę Elektryków słuchając ścieżki dźwiękowej do filmu „American Hustle”, to może czuć się wykiwany, bo, wykorzystany w filmie, mocno bujający i niezwykle rockowy, „Long Black Road” był bonusem na japońskim wydaniu „Zoom”. W porównaniu z tym numerem i całą poprzednią płytą, „Alone In The Universe” wypada niezwykle niemrawo, brak na nim choćby jednego bardziej dynamicznego momentu. Cała płyta sprawia wrażenie niezwykle przygaszonej w warstwie dźwiękowej. Gdybym się nie czepiał, napisałbym, że album jest nostalgiczny, a że od początku jestem raczej na nie, napiszę, że jest po prostu smętny.

„Alone In The Universe” nie jest albumem, którego nie da się słuchać, ale to sentymentalna podróż dla tych, którzy z racji wieku potrzebują powrotu do lat młodości. I oczywiście nie ma w tym nic złego, zwyczajnie nie tego się spodziewałem. Trudno nawet stwierdzić, że takie powroty nigdy się nie udają i obliczone są wyłącznie na zysk, bo w niedalekiej przeszłości znaleźć można przynajmniej kilka przykładów zespołów, które, po jeszcze dłuższej niż E.L.O. nieobecności, wróciły naprawdę dobrym materiałem (Ultravox, The Waterboys). Nowa płyta Elektryków przegrywa natomiast konfrontację z którymkolwiek albumem nagranym przez zespół przed 86. rokiem. Pozostaje więc nadzieja, że po ubiegłorocznym koncercie w Hyde Parku w Londynie, na który bilety rozeszły się w 15 minut, czeka nas teraz trasa koncertowa, w ramach której Jeff Lynne być może zawita w końcu do Polski. Najwłaściwszym miejscem dla tego wydarzenia jest chyba Dolina Charlotty i organizowana tam impreza pod nazwą Festiwal Legend Rocka.

Płyta ukazała się nakładem Columbia Rec.