Kula Shaker „K 2.0”

Od roku britpop jest znowu w natarciu, najpierw premierę zaliczył Blur, teraz przypominają o sobie Suede i Kula Shaker. Ciekawe, kto o tych ostatnich jeszcze pamięta, bo po spektakularnym sukcesie debiutanckiej płyty zatytułowanej „K”, jej następca „Peasent, Peags & Astronauts” został przyjęty dość chłodno. Podcięło to muzykom skrzydła, doprowadzając do rozpadu zespołu. Niewykluczone, że do spadku zainteresowania muzyką Kula Shaker walnie przyczyniły się oskarżenia o nazistowskie sympatie kierowane pod adresem wokalisty Crispian’a Mills’a. Mills prowokował publiczność i dziennikarzy swoimi wypowiedziami, a także wykorzystując emblemat swastyki jako jeden z elementów identyfikujących zespół. Jeśli było to obliczone wyłącznie na prowokację, to w 100 % się udało, ale skutki były raczej odwrotne do zamierzonych. Tłumaczenie pod koniec XX. wieku w tej części Europy, że swastyka jest buddyjskim symbolem szczęścia było mało przekonujące i wielce ryzykowne.

Od swego powrotu w 2007 roku albumem „Strangefolk” Kula Shaker pozostaje w cieniu, można wręcz powiedzieć, że kolejne płyty przechodzą bez echa. A szkoda, bo zwłaszcza na wydany w 2010 roku „Pilgrims Process” naprawdę warto zwrócić uwagę. Podobnie jest z wydanym właśnie „K 2.0”. Tytuł albumu odwołuje się bezpośrednio do pierwszej płyty zespołu, co potwierdza przytoczona w książeczce, wyjętą z oksfordzkiego słownika, definicja: „2.0 – used to denote a superior or more advanced version of an original concept, product, service, etc.”.

Tym, co od początku działalności wyróżniało Kula Shaker na tle konkurencji było brzmienie, w wielu miejscach odnoszące się do muzyki indyjskiej. Klimat tworzył przede wszystkim sitar, którego dźwięki wykorzystywane były w muzyce rockowej już od lat 60., ale chyba nigdy wcześniej nie stanowiły fundamentu brzmienia charakterystycznego dla całej płyty. To dlatego w stosunku do zespołu używano czasem określenia raga rock, mimo że utwory miały formę kilkuminutowych piosenek, a z ragą łączyły go wyłącznie wspomniany instrument i pojawiające się gdzieniegdzie elementy psychodelii. Indyjskie zaśpiewy w takich utworach jak „Tattva”, czy „Govinda”, oraz wpadające w ucho melodie spowodowały, że debiutancka płyta Kula Shaker „K” była sensacją na Wyspach Brytyjskich, co przełożyło się automatycznie na znakomitą sprzedaż albumu. Dziś z dawnej popularności nic już nie zostało, dlatego możemy cieszyć się tym, co najważniejsze, muzyką.

Tytułem nowej płyty Kula Shaker wymusza wręcz porównania z muzyką zawartą na debiucie, powstaje zatem pytanie, czy faktycznie „K 2.0” jest udoskonaloną wersją „K”? Poza składem, który jest niemal identyczny, obie płyty łączy sitar i reszta instrumentarium wzbogacającego aranżacje, ale „K 2.0” indyjska mieszanka przypraw dodaje jedynie delikatnego posmaku, nie dominując potrawy. Utworów w rodzaju „Govinda”, czy „Tattva”, tu nie znajdziecie. W atmosferę płyty świetnie wprowadza mantrowy „Infinite Sun” z grupowymi śpiewami oraz klaskanym i wybijanym na kotłach rytmem. Jak przystało na danie kuchni indyjskiej, istotna jest ostrość potrawy. Przyjmując, że, w swojej estetyce, przy „K” w menu mógłby znaleźć się znaczek z czerwoną papryką, to „K 2.0” jest potrawą, od której nie będzie was wszystko palić przez trzy kolejne dni po spożyciu. Brzmienie gitar jest tu nieco łagodniejsze, a momentów, gdy zespół uderza ostrzejszym riffem jest zdecydowanie mniej niż na debiucie. „Get Right Get Ready” to, być może, jedyny fragment płyty, który jeden do jednego dałoby się przenieść na pierwszy album. Wokalista śpiewa też mniej ekspresyjnie, łagodniej, niż kiedyś, choć w żadnym wypadku nie jest to zarzut.

Ciekawie wypadają nawiązania do country w „33 Crowns”, czy w „High Noon”, którego początkowy fragment skojarzył mi się z… Chrisem Isaakiem (sic!). Dalej puls i gwizdanie rodem z westernu sprawiają, że utwór z powodzeniem mógłby zostać wykorzystany w ścieżce dźwiękowej opowieści o Dzikim Zachodzie. Osoby o słabych nerwach jednak uspokajam, „K 2.0” to zdecydowanie rockowa płyta, bez stylistycznej wolty, co potwierdzają utwory w rodzaju „Oh Mary”, „Holy Flame”, czy zamykający zestaw „Mountain Lifter”. Wyróżnikiem „K 2.0” są wspaniałe melodie, zachwycające przy każdym słuchaniu, ale wbijające się w pamięć subtelnie i powoli, co sprawia, że płyty można słuchać wielokrotnie, raz za razem. W tej kategorii moim faworytem jest przepiękny „Here Come My Demons”.

Odwoływanie się przez zespół do debiutanckiej płyty odbieram jako chwyt marketingowy i wyraz tęsknoty za dawną popularnością. Trudno w tej chwili ocenić, jak przełoży się to na sprzedaż (obstawiam, że nie przyniesie żadnego pozytywnego rezultatu), ale z artystycznego punktu widzenia był to krok zupełnie zbędny. „K 2.0” to nie żadna ulepszona wersja „K”, ale znakomita płyta broniąca się samodzielnie, bez niepotrzebnego powoływania się na koligacje. W jednym z miesięczników poświęconych muzyce przeczytałem, że Kula Shaker to dziś druga liga. Sam niejednokrotnie chyba używałem tego określenia, ale w przypadku Kula Shaker nie pasuje mi ono dlatego, że ma wydźwięk zdecydowanie pejoratywny. Faktycznie, jeśli dla przyporządkowania do określonej klasy rozgrywkowej punkty przyznawałoby się wyłącznie za wyniki sprzedaży, to Kula Shaker jest w jeszcze niższej lidze, jeśli jednak za kryterium przyjmiemy noty za styl, to nowa płyta winduje grupę do gry w ekstraklasie, co do tego nie mam wątpliwości.