David Gilmour, Leszek Możdżer @ Pl. Wolności, Wrocław, 25.06.2016

Plotki o tym, że David Gilmour wystąpi we Wrocławiu pojawiały się już w zeszłym roku. W styczniu na krótko pokazały się bilety. Na krótko, bo rozeszły się w ciągu jednego dnia. Pierwszy raz w życiu nie udało mi się kupić wejściówki na koncert, który chciałem zobaczyć, ale przyznam szczerze, że nie śledziłem informacji o tym kiedy zaczyna się sprzedaż. Gdy przypadkiem usłyszałem w radio, że ruszyła, udałem się do sklepu z chińszczyzną, w którym kierownik salonu dosłownie mnie wyśmiał. Trudno, pomyślałem, aż tak wielkiego ciśnienia nie miałem, bo też czego można się spodziewać po siedemdziesięcioletnim już Davidzie Gilmourze. Z uśmiechem przyjmowałem zatem wieści o cenach biletów u koników. I nagle, ni stąd, ni zowąd, okazało się, że i ja będę mógł Davida Gilmoura posłuchać. W dodatku nie będę musiał tłoczyć się w jednej z bocznych ulic centrum Wrocławia (nie miałem takiego zamiaru), ale zwyczajnie pójdę na koncert. Jak to się stało? Otóż, trzy dni temu dostałem bilety w prezencie od przyjaciela. Prezent tym większy, że darczyńca, sam uwielbiając Pink Floyd, zrezygnował z pójścia na koncert z własnym ojcem.

Przewidywaniem repertuaru koncertu w zasadzie nie zawracałem sobie głowy. Po pierwsze, nie miałem nic przeciwko temu, by Gilmour skupił się na promocji ostatniej solowej płyty, bo uważam, że „Rattle That Lock” to znakomity album. Po drugie, napis „Pink Floyd’s David Gilmour” na bilecie nie pozostawiał złudzeń, co do tego, że również klasyki Pink Floyd będzie można usłyszeć w sobotni wieczór. Po trzecie, głos i gitara Davida Gilmoura są jedynym w swoim rodzaju zjawiskiem na rockowej scenie. Po czwarte w końcu, moim ulubionym dziełem Pink Floyd jest „The Wall”, a ponieważ wykonywanie tego rockowego arcydzieła w całości zarezerwował sobie Roger Waters, jechałem do Wrocławia bez wielkich oczekiwań w tym zakresie.

Pojawiające się wszędzie informacje o gościnnym udziale w koncercie trzydziestoosobowej Wrocławskiej Orkiestry Symfonicznej pod batutą Zbigniewa Preisnera puszczałem mimo uszu. Połączenie muzyki poważnej i rocka nigdy mnie nie przekonywało. O ile czasem orkiestracje sprawdzają się w studiu, na przykład te na „Rattle That Lock”, o tyle w warunkach koncertowych jedna ze stron musi ostatecznie zacząć dominować. W przypadku występu Davida Gilmoura w większości przypadków, na szczęście, to właśnie orkiestry nie było słychać. Jestem przekonany, że publiczność nawet nie zauważała jej obecności, gdy co róż pojawiała się po odsłonięciu kotary na tyłach sceny. Smyczki znakomicie zagrały jedynie w jazzowym „The Girl in the Yellow Dress”, w którym całości obrazu dopełnił fenomenalny Leszek Możdżer. Ale, po kolei.

Punktualnie o 21:45, po krótkim występie Leszka Możdżera, na scenie pojawił się David Gilmour wraz z towarzyszącymi mu muzykami. Zaczęli od „5 A.M”, „Rattle That Lock” i „Faces of Stone”, by za chwilę sięgnąć do pinkfloydowej klasyki. Po wysłuchaniu „Wish You Were Here” i „What Do You Want From Me” zacząłem odczuwać niepokój, który pogłębiał się z każdym kolejnym utworem. Wykonawczo absolutnie nie było do czego się przyczepić. Zespół Gilmoura to najwyższa półka, co do tego nie ma wątpliwości. Z gitarą mistrza również wszystko było w porządku, zastanawiałem się więc, gdzie dreszcze, ciarki na plecach, włosy stające dęba? Przecież to niemożliwe, żeby nie wywołał ich „High Hopes”, jeden z moich ulubionych utworów Pink Floyd z czasów, gdy rządził w nim właśnie Gilmour.

Nie wiem co nie zadziałało. Muzycy zagrali perfekcyjnie, brzmienie nie było złe, pomijając odbicia dźwięku od budynków znajdujących się za plecami widzów, którzy reagowali oklaskami po każdej piosence. Tyle, że w przerwie koncertu nie słyszałem wokół rozentuzjazmowanych wypowiedzi odnoszących się do jego przebiegu. Większość podniecała się drugim wczorajszym meczem w ramach Euro 2016 (przecież my graliśmy o 15!). Mogło być jednak też tak, że sportowa część publiczności była głośniejsza, a pozostała po prostu stała w milczeniu wbita w podłoże tym, co usłyszała w pierwszej odsłonie koncertu. Nie wiem, ja w każdym razie nie należałem do żadnej z tych grup.

Po piętnastominutowej przerwie, którą zrobili sobie muzycy, dostaliśmy kolejną mieszankę najnowszych utworów Gilmoura i największych hitów Pink Floyd. Prezentowanie Zbigniewa Preisnera przychodziło wokaliście z łatwością, ale zapraszając na scenę Leszka Możdżera Gilmour o mało nie połamał sobie języka. W takich momentach człowiek zaczyna sobie zdawać do końca sprawę z tego, jak trudnym językiem się posługujemy. W trakcie wspomnianego już „The Girl in the Yellow Dress” na plecy jakiegoś nieszczęśnika stojącego nieopodal wskoczyła niewiasta w żółtej sukience, żywiołowo wymachująca rękami w kierunku sceny. Cóż, coraz więcej ludzi chce zobaczyć się w telewizji, a nie wszyscy kwalifikują się do superprodukcji „Rolnik szuka żony”. Jeśli realizator nie wykazał się refleksem, to będzie jeszcze szansa na zapisanie się dla potomnych na DVD, bo również w takim celu rejestrowany był wrocławski koncert Davida Gilmoura.

Powyższe zapiski mogą zostać oczywiście odebrane jako grymaszenie rozkapryszonego bywalca koncertów. Bo czego w sumie się czepiam? Był znany z tras Pink Floyd okrągły ekran z rozmieszczonymi na obwodzie reflektorami? Był. Zabrzmiały jedne z największych rockowych utworów, jakie kiedykolwiek powstały? Zabrzmiały. Przecież nie tylko „Money”, „Time”, czy „Shine On You Crazy Diamond” należy za takie uznać. Czy zatem tej relacji nie powinno kończyć zdanie: „Chyba nie przesadzę, gdy napiszę, że wszyscy obecni na Placu Wolności otrzymali dokładnie to, czego się spodziewali.”? Pewnie tak, ale pisząc w ten sposób byłbym nieuczciwy przynajmniej w stosunku do siebie. Czego zatem zabrakło? Magii, tej, którą słychać na ostatnim DVD Rogera Watersa „The Wall”. Żeby nie spotkać się z zarzutem, że repertuar jednak nieco inny, oglądając kiedyś porównajcie tylko „Comfortably Numb” i „Run Like Hell”, a będziecie wiedzieli, o czym mówię.

Przegadałem sprawę z kolegą, dzięki któremu byłem na koncercie. Oglądając transmisję telewizyjną miał podobne spostrzeżenia. David Gilmour jest starszym człowiekiem, wciąż świetnie grającym na gitarze, ale w jego głosie słychać już zmęczenie życiem. I właśnie głosu w tym wszystkim zabrakło. Emocjonalne solówki nie były wystarczające, by koncert zaliczyć do genialnych, jak przeczytałem w jednym z internetowych portali. I piszę to wszystko z przykrością, bo liczyłem na to, że będzie to jeden z niezapomnianych wieczorów.