Eddie Vedder @ Zitadelle Spandau, Berlin, 1.06.2017

Obudzony w środku nocy snopem światła skierowanym prosto w oczy, na pytanie o najlepszy zespół świata, odpowiedziałbym bez wahania: Pearl Jam. Byłem na ich koncercie kilkanaście razy, ale do wczorajszego wieczoru nie widziałem solowego występu Eddiego Veddera. W Dzień Dziecka wybrałem się więc do Berlina, by osobiście spotkać się z wokalistą zespołu. Koncert zgromadził kilka tysięcy widzów na dziedzińcu Cytadeli Spandau. I od razu spieszę donieść niedowiarkom z for internetowych, że sprawdzenie tożsamości posiadaczy biletów na koncert Metalliki jest zadaniem wykonalnym. Kontrola bezpieczeństwa była szczegółowa jak nigdy dotąd. Poza tym zakaz fotografowania i nagrywania smartfonami był faktycznie egzekwowany. Po raz pierwszy od skonstruowania urządzenia nikt nie świecił mi na koncercie w oczy wyświetlaczem telefonu zasłaniającym scenę.

Na skromną, nastrojową, scenografię występu składały się pianino, magnetofon szpulowy, oklejona naklejkami walizka, imitacja nocnego nieba w tle i kilka żarówek. Żadnych telebimów, ogni, dymów, czy stroboskopów. Na coś takiego może sobie pozwolić wyłącznie artysta o wyjątkowej osobowości, artysta, który wydarzeniem czyni już samo pojawienie się na scenie.

Przed wyjazdem do Berlina obejrzałem w sieci fragment zeszłorocznego występu Eddiego w Bostonie. Grał wtedy z rockowym składem i, szczerze powiedziawszy, liczyłem na to, że w podobnej konfiguracji pojawi się w Berlinie. Zmieniłem zdanie już na początku. Pierwsze dźwięki „Sometimes” automatycznie skierowały moje myśli ku Chrisowi Cornellowi. Jestem pewien, że to dla niego Eddie zaczął koncert utworem śpiewanym tak emocjonalnie, że niemal na granicy bólu. Głos wokaliście Pearl Jam nieco się obniżył, ale emocje wywołuje wciąż te same co dawniej, a może nawet większe.

Eddie co chwilę zmieniał gitary, sięgał też po ukelele. Obawiałem się, że na dłuższą metę może to być nużące, ale nie. W przypadku Eddiego naprawdę wystarczy głos i gitara. A i repertuar koncertu zapewniał odpowiednią dramaturgię, bo składał się zarówno z materiału z dwóch solowych albumów wokalisty, pearljamowych klasyków, jak i piosenek innych wykonawców. Między kolejnymi utworami wokalista bawił publiczność różnego rodzaju opowieściami. Jak choćby tą o Sub-Pop, jej szefach i o kapelach, które dla nich nagrywały. Albo o tym, jak podczas jednej z wizyt w Berlinie z Pearl Jam, R.E.M. nagrywali tu „Colaps Into Now”, z którego za chwilę zagrał „It Happend Today”. Z cudzych kompozycji powaliły wykonania „The Needle and The Damage Done” Neila Younga, „Masters of War” Boba Dylana i „You’ve Got To Hide Your Love Away” The Beatles, w którym Eddie sięgnął także po harmonijkę.

Dreszcze tego wieczoru były czymś oczywistym, ale momentami niedaleko było od łez. Przed „Off He Goes”, najpiękniejszym utworem Pearl Jam, jaki zabrzmiał wczorajszego wieczoru, Eddie powiedział, że to piosenka o przyjaźni. Nawet jeśli miał na myśli coś bardziej uniwersalnego, znowu przywołał wspomnienie Chrisa Cornella. Nie powiedział nic osobistego o wokaliście Soundgarden, ale może to lepiej, bo czy w swojej wrażliwości by to udźwignął?

Usłyszeć „Immortality”, „Unthought Know”, „Sleeping By Myself”, „Elderly Woman Behind The Counter In a Small Town”, czy „Just Breath”, bez opakowania, w którym chowa te kawałki Pearl Jam było czymś niesamowitym. Lekkość formuły koncertu powodowała bowiem, że urok wspomnianych utworów swobodniej unosił się ku powierzchni, wydobywając całe ich piękno. A skoro mowa o opakowaniach. Z płyty o najbrzydszej okładce w historii rocka pojawił się jeden utwór, ale za to jaki. Wrażenia, jakie pozostawia po sobie „Come Back”, nie jest w stanie stępić nawet pestka avocado.

Co jakiś czas na scenie instalował się kwartet smyczkowy. The Red Limo String Quartet swoje pięć minut mieli, gdy Eddie chciał dać odpocząć strunom głosowym. Wykonali „Alive”, a wokalista dyrygował rozentuzjazmowanym, śpiewającym, tłumem. Nie trwało to zbyt długo i chwilę później przy mikrofonie znowu zaistniał bohater wieczoru, wykonując „Heros” Davida Bowiego. Końcówka koncertu przyniosła, wykonane z gościnnym udziałem Glena Hansarda, „Song of Good Hope” i „Falling Slowly”. Hansard nie zszedł ze sceny już do końca. Przed „Rockin In The Free World” muzycy urządzili sobie gitarowy pojedynek. Na szczęście to nie utwór Neila Younga zakończył koncert. Chwilę po jego wybrzmieniu Eddie sięgnął po białego stratocastera, uruchomił kurzący się dotąd magnetofon szpulowy i z głośników popłynął podkład „Hard Sun”. Piorun kulisty na scenie, a na widowni włosy stające dęba (temu kto zabrał ze sobą). Eddie miotał się z gitarą, reszta muzyków dzielnie wspierała go w chórkach. Niesamowite zwieńczenie koncertu, pozostawiające słuchacza po dwóch godzinach z uczuciem niedosytu.

Pierwszy dzień czerwca co roku jest dniem szczególnym. To przecież Dzień Dziecka! Jeszcze na początku koncertu Eddie dostrzegł w tłumie za rzędami miejsc siedzących dziewczynkę na jakimś baranie (zapewne ojcu katującym dziecko muzyką Pearl Jam w samochodzie). Powiedział, że widzi ją cały czas, po czym wyciągnął procę, załadował ją kostką do gitary i wystrzelił w kierunku dziecka. Wprawdzie nie trafił, ale inny „ranny” widz przekazał prezent adresatce. Później Eddie wspomniał o swoich córkach, mówiąc też, że gdy widzi wszystkie dzieciaki, które przyszły na koncert, to chce być najfajniejszym wujkiem. W tym roku minie dwadzieścia sześć lat od ukazania się debiutanckiej płyty Pearl Jam „Ten”. Ktoś, kto zaczął słuchać zespołu w wieku trzydziestu pięciu lat ma ich dziś 61. Może więc też być, że wspomniana dziewczynka siedziała na… dziadku.

To był niesamowity wieczór. Eddie Vedder wytworzył atmosferę domowej imprezy urodzinowej. To nic, że zaproszonych było jeszcze kilka tysięcy gości i nie udało mi się uścisnąć ręki gospodarzowi. I tak było w dechę. Ja swój prezent na Dzień Dziecka już dostałem, pora na innych. Jutro w Świdnicy Majka Jeżowska!