U2 „Songs of Experience”

„Songs of Experience” to czternasty album w dyskografii U2. I pomyśleć, że, gdyby rozpadli się po nagraniu „How Do Dismantle An Atomic Bomb”, przeszliby prawdopodobnie do historii rocka jako jeden z legendarnych zespołów rockowych. Prawdopodobnie i tak przejdą, tyle, że mówiąc o U2 wszyscy będą mieli na myśli zespół, którym byli kiedyś, w żadnym wypadku nie ten, którym są dzisiaj. Bo dziś to grupa biznesmenów zarabiająca na wyprzedanych trasach koncertowych, nagrywająca płyty w miejscu, w którym akurat mają do załatwienia inne interesy.

Wydany właśnie „Songs of Experience” to nie jest album słaby, z kiepskimi melodiami, o fatalnym wręcz brzmieniu, wywołujący u słuchacza torsje i kłucie w uszach. „Songs of Experience” to album nijaki, średni, bezbarwny, mdły, letni, bezpłciowy, po prostu do bólu byle jaki. Trudno zrozumieć, po co U2 nagrywają takie płyty, bo to przecież nie pierwsza tego rodzaju wpadka. Czy wśród osób z najbliższego otoczenia nie znalazła się choć jedna, która zwróciłaby muzykom uwagę na to, że obrany przez nich kierunek muzycznego rozwoju (?) jest niewłaściwy?

Twórczość U2 dotknięta jest chorobą, której pierwsze symptomy pojawiły się wraz z wydaniem płyty „No Line on The Horizon”. Kod przypisany tej jednostce chorobowej jest bez znaczenia, ważniejsze jest to, że charakteryzuje się ona dwoma podstawowymi objawami. Pierwszy to brak dobrych kompozycji. Na wcześniejszych płytach, w zasadzie bez wyjątków, U2 nagrywali naprawdę świetne numery. Nawet, gdy eksperymentowali z dźwiękiem, płyty broniły się po prostu piosenkami. Drugi objaw, to brak spójnej koncepcji brzmienia, które czyniłoby muzykę wyjątkową. Właśnie od „No Line on The Horizon” w studiu z zespołem zaczęły pracować tabuny producentów wywodzących się z przeróżnych parafii. Czy nie oznacza to przypadkiem rozpaczliwej próby robienia czegoś z niczego?

Oczywiście pojawią się dziennikarze muzyczni wychwalający „Songs of Experience”. Mam swoją teorię spiskową tłumaczącą ten stan rzeczy. Utrzymywanie wielkości U2 jest dla branży sprawą priorytetową w czasach, gdy rockowa twórczość ulega rozwodnieniu, a wielkie gwiazdy albo odchodzą, albo stają się skansenem. W piwnicach budynków mieszczących redakcje największych muzycznych mediów odbywają się potajemne spotkania dziennikarzy, menedżerów i promotorów koncertowych uczestniczących w zmowie podtrzymującej na siłę wielkość U2. To spisek zakrojony na szeroką skalę. W jego wprowadzeniu w życie pomocne są media społecznościowe i miliony rozentuzjazmowanych fanów na całym świecie, dla których U2 stali się religią. Dziennikarze na temat „Songs of Experience” nie będą wdawać się w dyskusję, zatwardziałych fanów nie da się przekonać żadnym argumentem. Najlepszym sprawdzianem dla nowej płyty U2 będzie jej kilkukrotne przesłuchanie bez uprzedzeń. Nie przesadzajcie tylko zbytnio z ilością odsłuchów, bo jeszcze przez przypadek przejdziecie na stronę wyznawców.

U2 na żywo wciąż są pełni energii. Nadal mają w sobie coś wielkiego, pod warunkiem, że nie sięgają po repertuar z ostatnich płyt. Miałem okazję przekonać się o tym w trakcie tegorocznego berlińskiego koncertu, gdy w całości wykonali na żywo „The Joshua Tree”. Zagrali także kilka innych utworów, z których jednak żaden nie pochodził z płyty wydanej po 2004 roku, w którym premierę miał album „How Do Dismantle an Atomic Bomb”. To nic innego, jak „materialny dowód” potwierdzający powyższą teorię spiskową. Czekam teraz na koncert, na którym U2 zagrają od deski do deski „Achtung Baby”. Świetnie się składa, bo z wyliczeń wynika, że rocznica wydania płyty nadejdzie zaraz po przeliczeniu kasy zarobionej na trasie promującej „Songs of Experience”.