Madness @ Tempodrom, Berlin, 2.11.2017

Pierwszy weekend listopada był dla mnie prawdziwym festiwalem gwiazd. Cztery koncerty w dwóch stolicach Europy. To nie miało prawa się w ten sposób zgrać, a jednak się zgrało. Mimo, że całe przedsięwzięcie sprawia wrażenie drobiazgowo zaplanowanego, w rzeczywistości było dziełem zupełnego przypadku, ale przecież o tym nikt nie musi wiedzieć. A było tak: najpierw trasę promującą „For Crying Out Loud” ogłosili Kasabian, później pojawiła się informacja o europejskich koncertach Queens of The Stone Age, a gdzieś pod koniec wakacji jesienną nudę postanowili zabić na trasie Madness. W tej sytuacji data wrocławskiego koncertu Metz i Protomartyr zbiesiła mnie tylko na chwilę, bo okazało się, że następnym przystankiem zespołów po wyjeździe z Polski jest Berlin. Próbując podtrzymać tę niesamowitą passę starałem się jeszcze zdobyć bilety na wiedeński koncert Chrisa Rei, ale tym razem się nie udało. No cóż, nie można mieć wszystkiego.

Madness wciąż promują ostatni studyjny album zatytułowany „Can’t Touch Us Now”. To płyta, która udowadnia, że, pomimo zaawansowanego już przecież wieku artystów, można tworzyć muzykę porywającą, jeśli nie dynamiką, to z pewnością klasą. „Can’t Touch Us Now” to zbiór szesnastu utworów, z którego każdy przyjąłbym z radością w wykonaniu koncertowym.

Zanim Madness pojawili się na scenie w berlińskim Tempodromie, ciśnienie krwi miał podnieść zespół Eskalation, będący niemiecką odpowiedzią na Manu Chao. Entuzjazm na widowni muzycy wzbudzili umiarkowany, ale ilość facetów w garniturach, spodniach trzymających się na szelkach i z melonikami na głowach nie pozostawiała wątpliwości co do tego, na kogo wszyscy czekali. Jedyne, co utkwiło mi w pamięci z występu Niemców, to wokalista nadużywający okrzyku: „Hände hoch”. Jako osoba wychowana na przygodach Hansa Klossa, odruchowo bojkotowałem rozkaz.

Madness wyszli na scenę po krótkiej przerwie i zaczęli od „One Step Beyond”. Wiek muzyków dość mocno rzucał się w oczy. Początkowo chyba przekładał się na nieco spokojniejsze wykonania piosenek, ostatecznie jednak, wraz z upływającym koncertem, dynamika utworów znacznie wzrastała. Podstawowy skład uzupełniał klawiszowiec i trzyosobowa sekcja dęta przypominająca nieco ubiorem i sposobem zachowania muzyków Blues Brothers. Po „One Step Beyond” sięgnęli od razu po kilka pewniaków. „Embarrassment”, „The Prince”, „NW5” i „My Girl”, to kawałki, które znajdują się na każdej kompilacji zespołu.

IMG_1357

Z ostatniej płyty zagrali tylko cztery utwory. Na pierwszy ogień poszły „Mr. Apples” i „Herbert”. Oba na żywo nie zawiodły, ale mam wrażenie, że publiczność najbardziej oczekiwała starych kompozycji. W sumie nic dziwnego, bo przecież człowiek lubi to, co już kiedyś słyszał. Swoją rolę spełniły zatem „The Sun And The Rain” i „Wings of A Dove”, ten drugi z wesołym motywem nieustannie kojarzącym mi się ze ścieżką dźwiękową serialu „Żar tropików”. Widownia, w sporej części lokująca się w okolicach pięćdziesiątego roku życia, reagowała naprawdę żywiołowo.

O Madness z całą pewnością można powiedzieć jedno, sztukę układania setlisty muzycy opanowali do perfekcji. Z każdym utworem robiło się coraz goręcej. Zwolnili na chwilę lennonowskim „Oh My Love”, ale to, co nastąpiło potem, to już była zabawa na całego. Na scenie i pod nią. W „Bed and Breakfast Man” było sporo miejsca na śpiewanie refrenów. W szalonym „Shut Up”, jak nietrudno zgadnąć, wykrzykiwane odliczanie również wzięła na siebie publiczność. Później jeszcze na moment wrócili do ostatniej płyty, by wykonać ulubiony numer mojej córki – „Mumbo Jumbo”. I to dla niej zrobiłem coś, czego nigdy na koncertach nie robię. Chwyciłem za telefon i nagrałem fragment. Jeśli komuś poświeciłem przy tym w oczy, to przepraszam. Wracając do utworu, Lee Thompson odłożył na bok saksofon i w czasie, gdy Suggs podpijał mu wino z kieliszka, przejął rolę frontmana i głównego wokalisty. I trzeba powiedzieć, że poradził w niej sobie znakomicie. „Mumbo Jumbo” doprowadził temperaturę na widowni do osiemdziesięciu stopni, ale świst pary wydobywającej się przez gwizdek wywołały dopiero cztery numery zamykające zasadniczą część koncertu.

IMG_1362

Chyba nie będzie w tym sporo przesady, gdy napiszę, że każdy rockowy muzyk zaprzedałby duszę diabłu, byle tylko mieć w repertuarze numery, jakimi Madness uraczyli publiczność przed zejściem ze sceny. „House of Fun” poruszyło zgromadzonych na parkiecie Tempodromu maniaków ska. Meloniki kiwały się i podskakiwały w każdym miejscu sali. Nie inaczej było przy „Baggy Trousers”, ale to otwierający „Our House” fortepian i basowe wejście Beddersa wywołały u mnie gęsią skórkę. To był ten moment! Chwilę później trudno było się nie wzruszyć przy nieśmiertelnym „It Must Be Love”. Nawet, gdyby w tym momencie koncert się skończył, nie miałbym o to najmniejszych pretensji.

Oczywiście wyszli jeszcze na bis. Koncert bez „Madness” nie miałby przecież większego sensu. Mieniący się setkami żarówek napis z nazwą zespołu z tyłu sceny zgasł, by rozświetlać kolejne litery w ślad za tym, jak wyrzucał je z siebie Suggs. Ostatecznie zakończyli „Night Boat to Cairo”, podczas którego kilku szczęściarzy mogło potańczyć sobie na scenie wraz z zespołem. Gdy rozbłysły światła z taśmy poleciał hymn Monty Pytona „Always Look on The Bright Sight of Life”. Tak na podtrzymanie świetnego nastroju.

Czasem wydaje mi się, że już nauczyłem się nie czekać na ulubione utwory na koncertach, ale gdzieś w środku czułem, że zabrakło mi „You Are My Everything” i „(Don’t Let Them) Catch You Crying” z ostatniej płyty. Posłuchałem ich w samochodzie, w drodze powrotnej, na cały regulator.

Muzycy zespołu dobijają siedemdziesiątki. Z cała pewnością trzydzieści lat temu w ich graniu na żywo było więcej żaru. Nie zmienia to jednak faktu, że Madness to absolutna klasyka rocka, inspirująca całą rzeszę młodszych wykonawców. Bo, czy bez nich pojawili by się Blur albo Supergrass? Właśnie ukazała się kolejna, opasła, składanka zatytułowana „Full House – The Very Best of Madness”. To zbiór kilkudziesięciu utworów zespołu obejmujący okres od jego powstania do zeszłorocznej płyty. Mam nadzieję, że to podsumowanie nie oznacza definitywnego końca kariery Londyńczyków, ale, szczerze powiedziawszy, biorę to pod uwagę. Tym bardziej cieszę się, że udało mi się jeszcze zobaczyć ich na żywo.