Kasabian @ Gasometer, Wiedeń, 4.11.2017

Zanim skupię się na muzyce, kilka słów poświęcę lokalizacji wiedeńskiego koncertu Kasabian, bo Gasometer to miejsce bardzo ciekawe architektonicznie. Pierwotnie były to cztery potężne zbiorniki na gaz zbudowane z cegły w XIX w. Po przejściu dzisiejszej stolicy Austrii na gaz ziemny, magazyny utraciły swą wcześniejszą funkcję i dziś w czterech blokach znajduje się galeria handlowa, mieszkania oraz sala koncertowa przypominająca klimatem i wielkością berlińską Columbiahalle. Warto się tam wybrać, niezależnie od jakiegokolwiek koncertu.

Kasabian to sceniczne zwierzaki, dlatego trudno odmówić sobie przyjemności uczestnictwa w ich koncertach, gdy grają w okolicy. Z pobieżnych wyliczeń wyszło, że wiedeński występ był szóstym, jaki dane mi było widzieć. I choć wydana w tym roku płyta „For Crying Out Loud” nie należy do najlepszych w dyskografii zespołu, nawet nie brałem pod uwagę, że Sergio Pizzorno i spółka mogą rozczarować mnie na żywo.

Z żalem muszę przyznać, że na pełniący rolę supportu Slaves nie zdążyłem. Konkretnie, to załapałem się na ostatni utwór i zwyczajowe „Thank You, Good night!”. Naprawdę szkoda, bo przed zejściem ze sceny tym ostatnim numerem zmiażdżyli wszystko wokół. Nawet jeśli w swojej muzyce powielają punkowe schematy, to jest w tym energia, którą wykrzesać z siebie może tylko młoda, niespokojna, dusza. Chwilę później tezę tę boleśnie potwierdzili Kasabian.

Tradycyjnie już wśród publiczności nie zabrakło naprutych Anglików. Nie żeby widzowie innych nacji nie spożywali alkoholu, po prostu synowie Albionu robią to w najbardziej widowiskowy sposób. W przypadku Kasabian doszła jeszcze jedna atrakcja. Angielscy fani stojący przede mną za wszelką cenę próbowali zwrócić na siebie uwagę muzyków wymachując flagą niedawnego mistrza Premier League, drużyny pochodzącej z rodzinnego miasta Kasabian. Na bank byli to prawdziwi kibice, bo ręce nie mdlały im przez długi czas, a i wydrzeć potrafili się głośniej niż pozostali. Zmusiło mnie to do zmiany położenia, bo przecież nie przyszedłem na koncert oglądać herbu FC Leicester. Po zmianie miejsca również innej tradycji stało się zadość. Nie wiadomo jak i skąd, pojawił się przede mną osobnik płci męskiej, wyższy ode mnie o dziesięć centymetrów i wyposażony we fryzurę typu afro.

Po zajęciu ostatecznego już miejsca na widowni spełniło się moje proroctwo z czasów, gdy pisałem o „For Crying Out Loud”. Koncert rozpoczął pierwszy na płycie „Ill Ray (The King)”. Świetny, nośny, riff od razu poderwał publiczność do zabawy. Zaraz później wybrzmiała kolejna nowość w postaci „Bless This Acid House”, a potem Kasabian sięgnęli już po klasyczne utwory. „Underdog” i „Shoot The Runner” chyba nigdy nie wypadną z koncertowego repertuaru grupy. Pomiędzy nimi znalazło się miejsce na elektroniczny „EEz-Eh”. Momentami coś niedobrego działo się z nagłośnieniem, bo „Days Are Forgotten” poznałem dopiero po pierwszym refrenie. I tak ten koncert po prostu leciał. Szał na widowni wzbudziły pierwsze dźwięki „You’re in Love With a Psycho”. Przyznam szczerze, że mocno mnie to zdziwiło, bo gdybym miał wytypować jeden utwór, którego Kasabian nie powinni nigdy nagrać, byłby to właśnie ten. Sytuacji wcale nie ratowały „Club Foot”, „Empire” i kończący pierwszą część koncertu „L.S.F. (Lost Souls Forever)”, a przecież powinny!

Bis Kasabian rozpoczęli od nijakiego „Comeback Kid”, ale zbyt długo na scenie już nie zabawili, bo „Vlad The Impaler” i „Fire” ostatecznie zakończyły set. Z perspektywy ponad półrocznej, z doświadczeniem, jakim był wiedeński koncert, stwierdzam, że do „For Crying Out Loud” podszedłem jednak ze zbyt wielkim entuzjazmem. Te kawałki na żywo nie tylko nie nabierają kolorytu, ale nie bronią się w najmniejszym stopniu, może poza otwieraczem. Kolejną kwestią był czas trwania koncertu. Można było odnieść wrażenie, że Kasabian odwalili pańszczyznę wypełniając co do sekundy półtoragodzinne zobowiązanie wynikające z kontraktu z organizatorem.

Tom Meighan dwukrotnie tego wieczoru w prześmiewczy sposób intonował utwór „Vienna”. Nie będę powstrzymywał się przed złośliwością, dobrze byłoby, gdyby Kasabian udało się w końcu nagrać album na miarę dzieła, jakie kiedyś stworzyli Ultravox. No i może wreszcie wpadliby na jakiś inny pomysł, bo namawianie publiki do kucnięcia i wyskoku w „Fire” jest już nieco wyświechtane. Efekt wiedeńskiego wieczoru z Kasabian jest taki, że do następnego koncertu grupy zachęci mnie wyłącznie powalająca kolejna płyta. W przeciwnym razie na koncert nie jadę.