The Doors „Live at The Isle of Wight 1970″
Od wielu lat The Doors ujawniają koncertowe archiwa. Ukazało się już blisko dwadzieścia oficjalnych płyt z materiałem zarejestrowanym na żywo. Mimo, że nagrania są bardzo często niezbyt dobrej jakości, zjawisko to należy ocenić pozytywnie, bo znajomość wyłącznie studyjnych nagrań The Doors nie daje pełnego obrazu fenomenu zespołu. Niewystarczające były także płyty koncertowe wydane wcześniej. Oficjalna dyskografia The Doors obejmowała album „Absolutely Live” (1970) i dwie epki, „Alive She Cried” (1983) i „Live at The Hollywood Bowl” (1987), z których w 1991 roku zestawiono podwójny „In Concert”. Wprawdzie ukazywały one koncertową maestrię The Doors, problem jednak w tym, że nagrania te zostały w mistrzowski sposób skompilowane z materiału zarejestrowanego na wielu koncertach. Obróbka studyjna pozbawiła płyty przymiotu dokumentu w ścisłym tego słowa znaczeniu, bo przecież album nagrany na żywo powinien być wiernym zapisem chwil spędzonych przez muzyków na scenie.
Seria oficjalnych bootlegów potwierdza, że The Doors na żywo byli zespołem bardzo nierównym. Były chwile, gdy grupa prezentowała swój geniusz w pełnej krasie, innym razem, głównie za sprawą mistrza ceremonii – Jima Morrisona, nie dawało się jej słuchać. Pod koniec lutego tego roku ukazał się album zatytułowany „Live at The Isle of Wight 1970″, zawierający ostatni ze sfilmowanych koncertów The Doors. W informacji na temat albumu na stronie jednego z najpopularniejszych polskich sklepów internetowych przeczytać można, że „Koncert jest powszechnie uznawany jako największe muzyczne wydarzenie wszech czasów.”. To oczywiście marketingowy bełkot, bo gdyby faktycznie tak było, o występie krążyłyby legendy wykraczające daleko poza świat rocka. Tymczasem o festiwalowym koncercie na Isle of Wigth, niewielkiej wyspie położonej u południowych wybrzeży Wielkiej Brytanii, wiedzą wyłącznie fani rocka interesujący się historią The Doors.
Dobrego zdania na temat występu nie mieli sami zainteresowani. Robby Krieger stwierdził wręcz, że był to jeden z najgorszych koncertów w karierze zespołu. Jim Morrison przyleciał do Anglii pomiędzy kolejnymi posiedzeniami sądu wyznaczonymi w procesie związanym z incydentem w Miami. Wszystko wówczas wskazywało na to, że wokalista zostanie skazany na karę więzienia i trafi do jednego z najcięższych zakładów penitencjarnych w Stanach Zjednoczonych. Trudno zatem było wymagać, aby w pełni zaangażował się w występ. Powszechnie zarzucano mu tego wieczoru brak ruchu na scenie i beznamiętny śpiew. O ile z tym pierwszym zarzutem, po obejrzeniu filmu, trudno się nie zgodzić, to drugi jest niezwykle przesadzony i, zwyczajnie, niesprawiedliwy.
The Doors zaczęli swój set od „Roadhouse Blues”. Biorąc pod uwagę stan, w jakim czasem Jim Morrison stawał przy mikrofonie, wykonanie utworu jest bardziej niż poprawne. W filmie nie widzimy jeszcze muzyków, ale forsowanie muru odgradzającego teren imprezy przez fanów i montaż estrady, przeplatane zdjęciami jadącego po wyspie motocyklisty. Introdukcja ta nie ma wielkiego sensu. Po zakończeniu pierwszego utworu przenosimy się na scenę. Krótka zapowiedź i The Doors rozpoczynają „Back Door Man”. Jim Morrison stoi skupiony przy mikrofonie. Niewiele w nim energii i agresji, którą potrafił emanować na koncertach. Cały zespół zajmuje na scenie powierzchnię dosłownie kilku metrów kwadratowych. Ray Manzarek w białym garniturze, pozostali w ciemnych kolorach.
Po następnym z kolei „Break on Through (To The Other Side)” sięgają po jeden z monumentalnych numerów, „When The Music’s Over”. Wrzask Morrisona na początku wywołuje dreszcze. Jim jest nieobecny, śpiewa z zamkniętymi oczami. W trakcie improwizowanych instrumentalnych fragmentów utworu obraca się tyłem do publiczności, nie zdradzając najmniejszego nią zainteresowania. Pod tym względem wokalista z pewnością nie spełnił tego wieczoru oczekiwań. Pochylony nad klawiszami Manzarek, nerwowo uderzający w bębny Densmore i wygrywający swoje jazzujące partie Krieger wytwarzają niezwykłą atmosferę. Nie ma wątpliwości, że na scenie widzimy jeden z największych rockowych zespołów wszech czasów, z którego przedwczesna śmierć lidera uczyniła legendę.
Statyczność całego zespołu powoduje, że „Live at The Isle of Wight Festival 1970” zdecydowanie lepiej się słucha, niż ogląda. Koncert odbywał się w środku nocy, obraz jest ciemny, rozjaśniany dominującymi czerwonymi plamami światła. Brak ruchu na scenie był niemożliwy do nadrobienia nawet dynamicznym montażem. Prawdopodobnie dlatego w trakcie „Ship of Fools” znowu oglądamy obrazy z terenu festiwalu. Syf na polu namiotowym, płonące ogniska i, przez moment, żywo reagującą na Doorsów publiczność. Wyraźną wpadkę Morrison zalicza jedynie w „Light My Fire”, gdy po improwizacji w środkowej części utworu nie wchodzi wystarczająco dynamicznie. To jednak drobnostka, o której łatwo zapomnieć, bo chwilę później Robbie Krieger rozpoczyna jeden z najwspanialszych psychodelicznych numerów w dziejach rocka, powodujący, że mrówki rozbiegają się po całym ciele słuchacza. Szkoda, że w drugą część „The End” zespół wplótł fragmenty innych utworów, niepotrzebnie też przyspieszając kompozycję, ale i tak jest niesamowicie.
Podobno po zakończeniu występu John Densmore zły na Morrisona za fatalny występ opuścił stołek za zestawem perkusyjnym rzucając pałeczkami. Kamery niczego takiego nie zarejestrowały, możliwe więc, że to tylko legenda. Nie ulega wątpliwości, że muzycy The Doors byli wykończeni kilkuletnim szaleństwem Jima. Daleki jestem jednak od krytycznej oceny występu na Isle of Wight. Morrison zaprezentował naprawdę niezłą formę wokalną, co pozwoliło też na pokazanie pełni możliwości towarzyszących mu muzyków. A, że nie odezwał się ani słowem do zgromadzonej przed sceną publiczności? Cóż, okoliczności towarzyszące koncertowi, o których w niespełna dwudziestominutowym filmie dokumentalnym dołączonym do koncertu mówią Krieger, Manzarek i Densmore naprawdę temu nie sprzyjały. Nie pomógł również występujący po The Doors zespół The Who, który zagrał jeden z najlepszych koncertów w karierze. Taki już urok festiwali, że debiutant może zdmuchnąć ze sceny starych wyjadaczy, a eksplozja jednej gwiazdy doprowadza do spopielenia innej. Nawet nie oglądając obu wspomnianych koncertów nietrudno wpaść na to, że stawianie na jednej scenie obok siebie mistycznych Doorsów z hałaśliwym The Who musiało skończyć się dla Morrisona i spółki „porażką”.
Oglądając i słuchając „Live at The Isle of Wight Festival 1970” po prawie pięćdziesięciu latach od zarejestrowania emocje dawno się już ulotniły. Wydany właśnie koncert stanowi znakomite świadectwo końca pewnej epoki, nie tylko historii The Doors, ale i całych muzycznych szaleństw lat 60. Dla fanów The Doors i rocka pozycja obowiązkowa.
Ocena: 7/10
Playlista: „When The Music’s Over” / „Light My Fire” / „The End”