Metallica @ Tauron Arena, Kraków, 28.04.2018

Tak, wiem, Metallica skończyła się na „Kill’em All”. Kto tak uważa, może zakończyć czytanie w tym miejscu. W moim podejściu do muzyki nie ma miejsca na artystów, którzy z takiego, czy innego, powodu się skończyli. Dopóki nagrywają, zawsze mogą mieć jeszcze coś ciekawego do powiedzenia. Świetnym tego przykładem jest Metallica. Ostatnią płytą zespołu, której przez długi czas nie wyjmowałem z odtwarzacza, był Czarny Album, będący, nie tak znowu często spotykanym, połączeniem doskonałego grania z potencjałem komercyjnym.

W latach dziewięćdziesiątych Metallica zepchnięta została na boczny tor przez innych wykonawców rockowych. Nieco na własne życzenie, bo obrany przez grupę kierunek rozwoju trudno było mi zaakceptować. „Load” i „Reload” były pomyłką, którą od biedy mogłem jeszcze jakoś przełknąć, ale próba dogonienia młodszego pokolenia na „St. Anger” była już nie do strawienia. Ale nawet brak weny i zapełnianie półek sklepowych starym materiałem grillowanym z orkiestrą symfoniczną, płyta z coverami, czy artystowskie, kompletnie nieudane, przedsięwzięcie z Lou Reedem, nie spowodowały, że stwierdziłem, iż Metallica się skończyła. Z wiarą przystępowałem do słuchania „Death Magnetic” i, mimo że płycie brakowało dawnego polotu, obudziła ona we mnie nadzieję na to, że Metallica nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa. I w końcu, po 26. latach od wydania „Metalliki”, ukazała się płyta, której z albumem z 1991 roku mogłoby nie dzielić żadne wydawnictwo. „Hardweird… To Self Destruct” ma w sobie wszystko to, za co miliony fanów kochają Metallikę. Riffy, melodie i potężne wręcz brzmienie.

Przez lata przebywania zespołu w muzycznej zamrażarce nie zmieniało się tylko to, że Metallica pozostawała wielką koncertową atrakcją. Paradoksalnie, z upływem czasu coraz większą. Dziś Metallica to świetnie prosperujące koncertowe przedsiębiorstwo, z czego wielu starszych fanów czyni zespołowi kolejny zarzut. Cóż, malkontenci znajdą się zawsze. Mnie dziwi jedynie, że przez te wszystkie lata widziałem Hetfielda i spółkę tylko raz, na Stadionie Śląskim w Chorzowie. Nie trafiłem zbyt dobrze. Pamiętam tylko, że wiał mocny, porywisty, wiatr, który znacznie utrudniał odbiór muzyki, dlatego, na fali wzbudzonej ostatnią płytą, postanowiłem zmierzyć się z legendą na żywo po raz kolejny.

O problemach z zakupem wejściówek na krakowski koncert napisano już chyba wszystko. Różnorodność używanych przy tym przekleństw poraża inwencją. Dostało się wszystkim, choć dało się zauważyć, że szczęśliwi nabywcy biletów oszczędzali zespół, skupiając się wyłącznie na organizatorze. Akurat z zakupem biletów nie miałem najmniejszego problemu. Mało tego, w trakcie zakupów udało mi się wylogować i zalogować jeszcze raz, by zmienić ilość zamawianych biletów. Mógłbym chociaż ponarzekać na imienny charakter tychże, ale udało mi się szczęśliwie dożyć daty koncertu, więc nie musiałem przechodzić procedury zmiany danych.

W krakowskiej Tauron Arenie pojawiłem się w momencie, gdy swój występ rozpoczynali Norwegowie z Kvelertak. Zespół odkryłem trzy lata temu podczas podróży po Norwegii. Jedyne rockowe radio odbierające w tunelach i na promach grało ich co chwilę. Kvelertak to przedziwna mieszanka ekstremalnego metalu, heavy, hard rocka i punka. Aż nie do wiary, że składniki te, mimo stosunkowo niewielkiej różnicy gatunkowej, nie gryzą się ze sobą. Na żywo grupa wypada znakomicie, problem był jedynie w tym, że dźwięk, jaki zafundowali jej akustycy, dochodził jakby ze studni. Trudno udźwignąć rolę supportu, bo zawsze warunki dźwiękowe muzycy poprzedzający wielkie gwiazdy mają słabsze, ale wczorajszego wieczoru nie chodziło wyłącznie o to, że było ciszej. Kvelertak brzmiał po prostu źle, tym bardziej grupie należy się wielki szacunek, bo, mimo wszystko, wyszła z opresji obronną ręką. W tym kontekście jedyne, czego żałuję, to dzisiejszy koncert we Wrocławskim Firleju, gdzie Kvelertak zaprezentuje się w klubowych warunkach, jako gwiazda wieczoru.

Nie będę przedłużał i od razu napiszę, że krakowski występ Metalliki był pierwszym od bardzo długiego czasu koncertem, którego po zakończeniu nie potrafiłem skwitować, pozytywnie, bądź negatywnie, w kilku dosadnych słowach. Coś, jakby wewnątrz mnie białe walczyło z czarnym, każde przekonując do swoich, jedynie słusznych, racji.

Czarne. Występ Kvelertak spowodował, że poważnie zacząłem obawiać się o jakość dźwięku. Pomimo sporego doświadczenia z muzyką na żywo, po raz pierwszy trafiłem na koncert, na którym scena była ustawiona centralnie. Zacząłem zastanawiać się, czy przypadkiem nie to jest powodem problemów z nagłośnieniem. Łudziłem się, że zespół formatu Metalliki na pewno zadbał o każdy szczegół. Koncert zaczął się od tytułowego utworu z ostatniej płyty. Niestety, trzeba było się tego domyślać, bo dźwięk był tak fatalny, że trudno było wychwycić choćby niewielki rozpoznawalny fragment kompozycji. Mocne wejście, które miało pozamiatać zgromadzoną na widowni publicznością okazało się spektakularną klapą. Nie lepiej było w trakcie następnego „Atlas, Rise!”. Opanowawszy początkowe zdenerwowanie zacząłem przemieszczać się po płycie areny w poszukiwaniu dźwięku o nieco lepszych parametrach. Zepsuty nagłośnieniem nastrój w niewielkim stopniu poprawiły wykonane za moment „Seek and Destroy” i „Motorbreath”, choć słuchałem ich już w innym miejscu, gdzie odbiór był nieco bardziej komfortowy.

Zdziwiła mnie również reakcja publiczności. Nie było żadnego szalonego pogo, w trzeciem rzędzie przy barierkach odgradzających publiczność od sceny można było bez obawy o zniszczenie sprzętu trzymać w górze nagrywającego koncert smartfona. Co bardziej przebiegli podłączali sprzęt do powerbanków. W trakcie „Fade To Black” las świecących telefonicznych ekranów zasłaniał scenę. Pewnie nie powinienem narzekać, bo przecież mogę sobie teraz wszystko obejrzeć w internecie. To oczywiście nie jest domeną wyłącznie polskich koncertów, epidemia opanowała już cały świat, a lekarstwa wciąż brak. Bycie na koncercie Metalliki ma sens wyłącznie wtedy, gdy można się zameldować na fejsie, ozdabiając post zdjęciem z kretyńsko wykrzywioną twarzą, zwaną popularnie „dzióbkiem”. Tak, Metallica jest dziś gwiazdą POPkultury, na której występie warto być. Trochę przypomina to sytuację z kawału, w którym przysłowiowy Kowalski wylądował na bezludnej wyspie w towarzystwie top-modelki. Niby powinien był się cieszyć, ale narastała w nim frustracja, bo nie miał możliwości pochwalić się kolegom.

Całe lata byłem przekonany, że nabijanie się z Larsa Ulricha jest tylko żartem, a krytyczne uwagi Jasona Newsteda pod adresem perkusisty traktowałem jako jęczenie rozżalonego latami poniewierki basisty, być może żałującego swej decyzji o opuszczeniu grupy. Pasji Larsowi odmówić nie można, ale nierówności wybijanego przez niego rytmu dawały się zauważyć nawet w najprostszych utworach, jak choćby w „Sad But True”. Co ciekawe, kiksy zdarzały się także Kirkowi Hammetowi („Nothing Else Matters”), którego wędrówki palcami po gryfie doceniam, ale nie wywołują one u mnie spazmów. Trochę za dużo w nich wirtuozerii, a za mało emocji, ale to już, co kto lubi.

Białe. Sobotniego wieczoru w Tauron Arenie Metallica postawiła w znacznej mierze na materiał z promowanego albumu. Wyczuwało się, że muzycy niesieni są mocą materiału i nie unikają wykonywania go na żywo, jak miało to miejsce na wielu poprzednich trasach. Nagłośnienie zabiło dwa otwierające koncert utwory stanowiące również początek albumu, ale później było lepiej. Pewnym urozmaiceniem było wykonanie „Now That We’re Dead”, w którym zespół zagrał na kotłach. Mocarnie, podobnie jak na płycie, zabrzmiał otwierający bisy „Spit Out The Bone”, a nie zabrakło także „Dream No More”, „Halo On Fire” i „Moth Into Flame”.

Podobnie jak śmierć zespołu po „Kill’em All”, wielu fanów (fanatyków?) złorzeczy na Czarny Album. Jakoś nie było tego widać po reakcji zgromadzonej w Krakowie publiczności. Owacyjnie przyjęty został nie tylko balladowy „Nothing Else Matters”, ale także „Sad But True” i, zagrany na zakończenie, „Enter Sandman”. Z pewnością były to jaśniejsze momenty koncertu, ale największe wrażenie zrobiły na mnie „For Whom The Bell Tolls”, na który, nie ukrywam, szczególnie czekałem, i majestatyczny „One”. Metallica to żywa legenda metalu. Kwestionować mogą to wyłącznie głusi lub ślepi. Oglądanie Jamesa Hetfielda tnącego gitarowe riffy jest po prostu bezcenne. Halowy rozmiar koncertu i umieszczona pośrodku scena pozwoliły obserwować to zjawisko własnymi oczyma, bez pośrednictwa telebimów.

A właśnie, jeszcze o wrażeniach wizualnych. Ustawiona centralnie scena ma swoje ograniczenia. Metallica poradziła sobie z nimi dzięki opuszczającym i podnoszącym się na przemian sześcianom zbudowanym z ekranów, na których wyświetlały się obrazy. Nie zabrakło polskich akcentów, jak logo zespołu wpisane w polską flagę w trakcje „Spit Out The Bone”. Oprócz tego były jeszcze żywe płomienie i sztuczne ognie pod koniec. Gdy po koncercie rozbłysły światła, a spora część publiczności opuszczała halę, muzycy żegnali się z publicznością walczącą o rzucane ze sceny gitarowe kostki. James napawał się wypuszczaniem w powietrze pojedynczych egzemplarzy, ale o wiele większą frajdę musiał mieć Rob Trujillo. Z odległości wyglądało to, jakby basista sypał kostkami prosto z wiadra.

Kończąc relację z koncertu miałem nadzieję, że któraś ze stron wewnętrznej walki padnie ostatecznie pod ciężarem argumentów. Nic takiego się nie stało, dalej jestem zadowolony z wizyty w Krakowie, pomimo tego, że koncert mnie rozczarował.