Pearl Jam @ I-Days Festival, Area Expo, Mediolan, 22.06.2018

W Mediolanie pojawiłem się w nocy ze środy na czwartek. Pierwszego dnia I-Days Festival gwiazdami byli Richard Ashcroft, Liam Gallagher i The Killers. Obaj Anglicy dali świetne koncerty, Ashcroft wyłącznie z gitarą akustyczną, Gallagher z rockowym składem zbliżonym do Oasis. The Killers nie obejrzałem, bo po wyjściu zespołu na scenę stwierdziłem, że szkoda nań czasu.

Koncert Pearl Jam na Pinkpop Festival nie napawał optymizmem przed podróżą do Włoch, tym bardziej, że z dwóch zaplanowanych londyńskich występów w O2 Arenie odbył się tylko pierwszy. Drugi został przełożony na termin po kończącym trasę występie w Portugalii. Zanim na scenie pojawił się Eddie Vedder z kolegami, swój czas otrzymali Stereophonics. Przyznam szczerze, że przed wizytą w Mediolanie znałem w całości wyłącznie album „Graffiti On The Train”. Byłem więc całkowicie bezbronny, gdy Walijczycy powalili mnie na łopatki już otwierającym koncert „C’est la vie”. Niesamowita energia i siła witalna ich muzyki zaskoczyły mnie zupełnie. Stereophonics doskonale zdawali sobie sprawę ze swej roli tego wieczoru. Postawili na dynamiczny, szybki, materiał. Zagrali między innymi „Superman”, „Geronimo”, „Sunny”, kończąc godzinny set hitem „Dakota”. Nie przepadam za koncertami, na których wykonywany jest materiał, którego nie znam, ale tym razem było inaczej. Stereophonics nie zagrali żadnego fragmentu „Graffiti on The Train”, a, mimo to, grając w pełnym słońcu, zrobili na mnie spore wrażenie.

Pearl Jam planowo mieli pojawić się na scenie o godzinie 21. Zaczęli z dwudziestominutowym poślizgiem. Eddie Vedder zaczął od czytanej z kartki przemowy po włosku, wywołując salwy śmiechu wśród publiczności. Kilka pierwszych wersów „Release” Eddie zaśpiewał po włosku. Początkowo wydawało się, że z głosem wokalisty jest już dużo lepiej, ale „Elderly Woman Behind The Counter In a small Town” boleśnie obnażyło prawdę. Odwołanie drugiego londyńskiego koncertu i poddanie się leczeniu nie przyniosło spodziewanych efektów. Najwyraźniej infekcja gardła wokalisty była dużo bardziej poważna. Momentami było lepiej, niż tydzień wcześniej na Pinkpop, ale były to tylko urywki wyjęte z ledwie dwugodzinnego koncertu.

Kłopoty z głosem Eddiego Veddera miały wpływ na wszystko, co działo się na scenie. Sporo śpiewała publiczności, a setlista podporządkowana była jak najmniejszemu forsowaniu głosu. W takim układzie kluczowa postacią koncertu stał się Mike McCready, wydłużający solówki niemal w nieskończoność. W „Even Flow” grał na kolanach, przełączał rękoma efekty, sprzęgał gitarę ze wzmacniaczem, czyli sięgnął po cały, z wyjątkiem rozwalenia gitary, arsenał gitarowych popisów. Eddie Vedder wyraźnie się męczył, ale nie zniechęciło go to do festynowych zaśpiewów w „Corduroy”, którymi niepotrzebnie nadwyrężał struny głosowe.

W środku koncertu Mike McCready popisał się wykonywanym od 2014 roku na koncertach „Eruption”, choć chyba poprawniej byłoby stwierdzić, że było to solo, którego bazę stanowił utwór z debiutanckiej płyty Van Halen, bo momentami gitarzysta Pearl Jam znacznie oddalał się od pierwowzoru. Sprawność, z jaką Mike przemieszcza się po gryfie naprawdę robi wrażenie. Wykonany jako następny „You Are” był jedynym utworem, którym Pearl Jam zapuścili się w repertuar spoza obszaru wyznaczonego pierwszymi pięcioma albumami. Wycieczka ciekawa, zważywszy, że kompozycja Matta Camerona jest jednym z jaśniejszych punktów nijakiego „Riot Act”. Atmosfera na widowni znacznie przygasła. Po raz kolejny okazało się, że festiwale rządzą się swoimi prawami i większość publiki zwyczajnie oczekuje przebojów.

Niedostatki głosowe Eddiego Veddera eksponowały spokojniejsze utwory. Na tle „Immortality” i „Wishlist”, „Daughter” wypadła nieco lepiej. Jeff Ament skupił się na elektrycznym kontrabasie, a w końcówkę wpleciony został fragment „Another Brick In The Wall”. Zupełnie nieudane natomiast było wykonanie „I Got Id”, w środku przerwanego przez Eddiego, który zainteresował się niebieskimi światłami karetki daleko na tyłach kilkudziesięciotysięcznej publiczności. Sam gest nie wymaga komentarza, ale klimat utworu, z trudem wypracowany przez muzyków, gdzieś uleciał. Po zakończeniu utworu Eddie ponownie przemówił po włosku. O dziwo, mimo, że nie użył słów „pizza” i „spaghetti”, większość wypowiedzi zrozumiałem. Opowiadał z czułością o swojej żonie, która za moment pojawiła się na scenie w kurtce z napisem „Yes We All Care, Y-Don’t-U” (aluzja do napisu, jaki miała na swym odzieniu żona Trumpa). Wokalista otworzył szampana i przez moment zrobiło się romantycznie. Wcześniej, ciagle w ramach akcji „ratujmy Eda”, swoje pięć minut miał Stone Gossard. Pomijając czasy promocji „No Code”, „Mankind” ze śpiewającym gitarzystą w repertuarze koncertów pojawiał się niezwykle rzadko.

Końcówkę setu wypełniły utwory z okresu debiutanckiej płyty. W „Porch” Eddie zszedł do fanów w pierwszych rzędach pod sceną, a Mike McCready ponownie, tym razem jednak zupełnie bez przekonania, zabawiał się gitarą. „Black” i „Alive” wytworzyły oczekiwaną atmosferę, ale wyłącznie dzięki śpiewającej i żywiołowo reagującej włoskiej publiczności. Eddie mówił o tym, iż zdaje sobie sprawę z tego, że muzyka Pearl Jam bywa dla słuchaczy oparciem w trudnych momentach, ale działa to również w druga stronę. Naprawdę miły gest, tym bardziej, że słowa te zabrzmiały tak szczerze, że aż wzruszająco.

W „Keep On Rockin In The Free World” czuć już było w powietrzu zbliżający się koniec i pewnie utwór miał faktycznie kończyć występ, ale muzycy postanowili wrócić jeszcze na „Yellow Ledbeater”. Trudno mówić o bisie, bo nie został on poprzedzony szczególnie długą przerwą. Do wymaganych kontraktem dwóch godzin dociągnął swoją solówką Mike McCready, ale zrobił to już od niechcenia.

To nie był dobry koncert, ale i tak zdania zawsze będą podzielone. Jedni docenią to, że, mimo kłopotów z głosem, Eddie Vedder jednak zaśpiewał, inni będą stać na stanowisku, że będąc w tak poważnym stopniu niedysponowanym, zespół powinien odwołać, ewentualnie przełożyć, trasę. Osobiście jestem zwolennikiem drugiego rozwiązania. Gdy Eddie wyskoczył w powietrze podczas „Alive”, pomyślałem, że jeszcze brakuje tego, by złamał nogę.

Bezpośrednio po koncercie na oficjalnej stronie Pearl Jam pojawiła się setlista zawierająca błąd polegający na pominięciu „Footsteps”. Było to o tyle istotne, że kompozycja Stone’a Gossarda była jedną z piękniejszych chwil koncertu.