Make Bootlegs Great Again

Od początku przygody z muzyką pochłaniały mnie przede wszystkim nagrania koncertowe. Pierwsze albumy zarejestrowane na żywo, które zapisały się w mej pamięci to „If You Want Blood You’ve Got It” AC/DC, „Absolutely Live” The Doors, „Au Zenith” Indochine i „Live In The U.K.” Helloween. To one przenosiły mnie w niedostępny wówczas świat koncertów, na zetknięcie z którym musiałem jeszcze poczekać. Moją obsesją stało się poszukiwanie nagrań koncertowych.

Kiepskiej jakości bootlegi kupowane na stoiskach muzycznych pchlich targów w Berlinie, czy Paryżu, dawały namiastkę obcowania z muzyką graną na żywo. Jakość tych nagrań była najczęściej bardzo słaba, nie wspominając o stosunku do niej ceny, która niejednokrotnie była wyższa od cen regularnych albumów nabywanych w sklepach muzycznych. W tej części rynku wydawniczego czas zadziałał na korzyść słuchaczy. Ukazuje się coraz więcej oficjalnych płyt koncertowych, często zawierających materiał wydobyty z głębokiego archiwum, któremu, dzięki rozwojowi techniki, udaje się nadać satysfakcjonujące brzmienie. W zasadzie położyło to kres wydawnictwom pirackim rejestrowanym na przenośnych urządzeniach trzymanych pod kurtką, z których spragnieni fani wyławiali właściwe dźwięki. Dziś królują oficjalne płyty, niejednokrotnie dokumentujące całe trasy koncertowe, ewentualnie nieautoryzowane wydawnictwa zawierające radiowe transmisje koncertów. Co ciekawe, te ostatnie bywają do kupienia nie tylko w wielkich sklepach handlujących kulturą, ale także trafiają na oficjalne profile wykonawców w serwisach streamingowych. Ważną rolę odgrywają również platformy internetowe, na których oglądać można całe koncerty, niekiedy w znakomitej jakości. Pomijając kwestię legalności udostępniania niektórych materiałów, jest to zjawisko nie do przecenienia, bo przecież to właśnie koncert, a nie produkcja studyjna, pokazuje nam, czy rzeczywiście mamy do czynienia z artystą, czy jedynie z dobrze skrojonym produktem.

Z czasem, gdy regularnie zacząłem bywać na koncertach, pojawiać się zaczęły płyty koncertowe zawierające nagrania z występów, w których miałem okazję uczestniczyć jako widz. Mogę ich dzisiaj posłuchać wracając pamięcią do chwil, gdy stałem gdzieś pod sceną. Nie oznacza to oczywiście, że regularne albumy studyjne straciły na znaczeniu. Wprost przeciwnie, koncert ma sens dopiero wtedy, gdy w pełni można skonfrontować numery znane z płyty z ich wykonaniem na żywo. Sporadycznie zdarza mi się zachwycić na koncercie muzyką, której wcześniej nie słyszałem.

Od zawsze opętany byłem także potrzebą polowania na rzadkie nagrania. Tzw. drugie strony singli to temat rzeka. Oczywiście w pierwszej połowie lat 90. nie było mowy o stronie B, gdyż wiodącym formatem był kompakt, a ten, jak wiadomo, dysponuje tylko jedną płaszczyzną zapisu. Tyle tylko, że w dobie cyfryzacji muzyki odwołanie się w nazwie do winylowego protoplasty było bardziej romantyczne, co sprzyjało pogłębianiu pasji u kolekcjonerów. Pojedyncze utwory, których próżno było szukać na regularnych albumach, wykonawcy zamieszczali także na wydawanych z różnych okazji kompilacjach. Tribute album, ścieżka dźwiękowa do filmu, wsparcie jakiejś idei, to tylko niektóre przyczyny tego rodzaju poczynań. W czasach przedinternetowych kolekcjonowanie takich utworów oznaczało drenowanie kieszeni, odmawianie sobie jednych płyt kosztem innych, a także ciągłe odpowiadanie sobie na pytanie, czy warto kupić singla za cenę dwóch normalnych płyt, by otrzymać bonusy przeznaczone wyłącznie dla, nie wiedzieć czemu, wyjątkowo traktowanych Japończyków. Ograniczone zasoby finansowe sprawiały, że było ledwie kilku wykonawców, których rarytasów poszukiwałem. Podejmowane w tym celu działania związane były niejednokrotnie z podróżowaniem. Domyślam się, że dzisiaj, w dobie serwisów aukcyjnych, czy aplikacji, pozwalających namierzyć unikatową płytę na drugim krańcu świata, trudno to sobie wyobrazić.

Tak, jak internet przybliżył słuchaczom muzykę graną na żywo w niewyobrażalnej wprost skali, tak w dziedzinie unikatów uczynił tyle złego, ile tylko było możliwe. To odebranie frajdy porównywalne może być już tylko z dramatem numizmatyków wywołanym ekspansją pieniądza elektronicznego, czy z naklejkami zastępującymi znaczki pocztowe, wywołującymi ciężkie schorzenia psychiczne wśród filatelistów. Owszem, trzydzieści lat temu słuchało się mniejszej ilości płyt, bo trudno je było zdobyć, ale radość była większa. Paradoksalnie, dziś ciężej, niż unikatowy utwór, znaleźć coś, czego można by dla przyjemności poszukać na fizycznym nośniku. Zdziwienie rysujące się na twarzy powodowane nieobecnością nagrań w serwisach streamingowych pojawia się już coraz rzadziej. Więc jeśli nie macie jeszcze Duran Duran „Medazzaland”, Ramones „Animal Boy” albo The Kinks „To The Bone”, to pospieszcie się z polowaniem, zanim jakiś wredny troll udostępni je wszystkim chętnym jednym kliknięciem.

Każda pasja może doprowadzić do popadnięcia w obłęd, nie inaczej jest z muzyką. Stawanie na głowie, by podróżować za zespołem grającym trasę koncertową da się wytłumaczyć, zwłaszcza, gdy mamy do czynienia z artystą, który nie powiela co wieczór raz przygotowanego repertuaru. Potrafię też zrozumieć dążenie do zdobywania wszystkich nagrań uwielbianego wykonawcy, warto jednak gdzieś wyznaczyć sobie granicę. Nie interesują mnie wersje demo, może poza przypadkami, gdy utwór zakończył żywot we wstępnej fazie tworzenia albo przeszedł totalną metamorfozę. Spośród niezliczonej ilości remiksów, które słyszałem, podobało mi się tak niewiele, że jednoznacznie mogę stwierdzić, że nie interesują mnie one w ogóle. Irytuje mnie również tendencja do ponownego miksowania płyt. O ile mastering nie wywołuje we mnie większych emocji, gdyż, nie posiadając zacięcia audiofilskiego, zwyczajnie nie jestem w stanie usłyszeć zmian na lepsze, to już ponowny miks znanej od kilkudziesięciu lat płyty potrafi wywołać zdenerwowanie. Tłumaczenia artystów, że zawsze chcieli by brzmiało to właśnie tak, tyle, że ze względów technicznych, czy innych, efekt nie został uzyskany na płycie, mnie nie przekonuje. Bo jeśli Leonardo da Vinci malując „Monę Lisę” faktycznie stworzył autoportret, to czy, gdyby żył, chcielibyśmy by domalował postaci na obrazie brodę tylko dlatego, że prawda wyszła na jaw?

Zmiana nazwy i lekkie przeprofilowanie, czy też ukierunkowanie, treści prezentowanych na blogu kiełkowały we mnie od dłuższego czasu. Po pierwsze, dlatego, że nazwa vinylrock nigdy do końca mi się nie podobała. Po drugie, dlatego, że słowo „bootleg” najpełniej oddaje wszystko to, co zawsze napędzało mnie w kolekcjonowaniu płyt. Koncertówki i rarytasy, na tym będę chciał się skupić przede wszystkim.

A na temat definicji słowa „bootleg” więcej przeczytacie klikając w link zamieszczony poniżej.

Kilka słów o bootlegach