Arctic Monkeys „Live at the Royal Albert Hall”

Arctic Monkeys zbudowali swoją potęgę dzięki muzyce, w której promocji bezbłędnie posłużyli się internetem. Arctic Monkeys są jednym z niewielu zespołów nowożytnego rocka, który fascynuje, pomimo nudnej do granic możliwości biografii. Arctic Monkeys są zespołem, w którym pierwsze skrzypce gra Alex Turner. Wokalista, gitarzysta, autor muzyki i tekstów, realizuje swoje artystyczne wizje także poza macierzystą grupą. Z The Last Shadow Puppets ma na koncie dwa albumy studyjne, a przyjaźń z Milesem Kane’em, z którym tworzy ów duet, zaowocowała współpracą kompozytorską przy pierwszym solowym krążku byłego frontmana The Rascals. O „Submarine”, EP-ce będącej ścieżką dźwiękową do filmu o tym samym tytule, wspominam już tylko dla porządku.

Kariera Arctic Monkeys nabrała rozpędu zanim muzycy weszli w dorosłość. Patrząc na dorobek zespołu aż trudno uwierzyć, że członkowie grupy wciąż są grubo przed czterdziestką. Dwie ostatnie studyjne płyty dzieliła pięcioletnia przerwa, a od wydania „Tranquility Base Hotel & Casino” minęło już dwa i pół roku. Arctic Monkeys dotarli do punktu zwrotnego w swojej karierze. Alex Turner może dojść do wniosku, że formuła zespołu się wyczerpała, a pełniej zrealizuje swoje pomysły działając na własny rachunek. Kuszące mogą być przykłady solowych karier jakie, po odejściu z macierzystych zespołów, zrobili Sting, Morrisey, czy bracia Gallagher. Może być też jednak tak, że „Live at the Royal Albert Hall” to tylko podsumowanie dotychczasowej działalności, zamykające jej kolejny etap, po którym Turner skieruje grupę na nowe muzyczne terytoria. Na ten kierunek wskazywać mógłby dobroczynny charakter najnowszego wydawnictwa, a także pojawiające się od niedawna przecieki o podjęciu prac nad nowym materiałem.

Na przestrzeni kilkunastu lat istnienia zespołu Alex Turner przeszedł nie lada metamorfozę. Od pryszczatego nastolatka z zapałem wyśpiewującego „I Bet You Look Good on the Dancefloor” do zmanierowanej gwiazdy rocka próbującej podnieść tworzoną muzykę do rangi sztuki na „Tranquility Base Hotel & Casino”. W tym czasie jedno się nie zmieniło, uwielbienie brytyjskiej publiczności.

Arctic Monkeys „Tranquility Base Hotel + Casino”

„Tranquility Base Hotel & Casino” miało pomóc zespołowi opuścić granice muzycznego układu słonecznego, który dotychczas przemierzał. Trochę na ten krok było jeszcze za wcześnie. W wieku trzydziestu czterech lat można było wyrzucić z siebie resztki młodzieńczej energii. Stworzone dzieło, przez jednych wychwalane ponad miarę, przez innych ponad miarę krytykowane, nie sprostało oczekiwaniom przede wszystkim pod względem kompozytorskim. Zabrakło pierwiastka, który, nie zawsze dostrzegalny na pierwszy rzut oka, sprawiał, że nawet najostrzejsze numery Arctic Monkeys lśniły zapadającymi w pamięć melodiami.

Premiera „Tranquility Base Hotel & Casino” zaplanowana była na 11 maja 2018 roku. Przed tą datą Arctic Monkeys zagrali cztery sztuki w Stanach Zjednoczonych, po czym wrócili na Stary Kontynent. Dwoma wyprzedanymi koncertami w berlińskiej Columbiahalle rozpoczęli regularną trasę promującą wydawnictwo. Docierając do Royal Albert Hall mieli już za sobą kilkanaście występów, o błędach mogących wynikać z docierania się w początkowej części tournée nie mogło być zatem mowy.

Arctic Monkeys @ Columbiahalle, Berlin, 23.05.2018

Koncert otwiera „Four Out of Five” z ostatniej płyty. Mało dynamicznie, ale wynagradza to przewalający się po scenie za moment „Brianstorm”. Jeszcze tylko posępny „Crying Lightning” i Arctic Monkeys odpalają numer, który już na zawsze powinien pozostać ich koncertowym otwieraczem – „Do I Wanna Know?”. Drugi pochodzący z „AM” utwór zatytułowany „Why’d You Only Call Me When You’re High?” rozpoczyna środkową, spokojniejszą, część koncertu, choć pomiędzy „505”, „One Point Perspective”, „Do Me a Favour” i „Tranquility Base Hotel & Casino” znalazło się miejsce dla utworu tak poszarpanego dynamicznie jak „Arabella”. Prezentację promowanej płyty kończy schizofreniczny „She Looks Like Fun”, po którym „From the Ritz to the Rubble” rozpoczyna kulminacyjny moment koncertu. Podniosłe organowe intro poprzedzające „Pretty Visitors” robi piorunujące wrażenie, a sam numer jest jednym z najlepszych momentów występu.

Grzebanie w aranżacjach przy okazji koncertów czasem źle się kończy, ale partia klawiszy, którą słychać w „Don’t Sit Down ‚Cause I’ve Moved Your Chair” bez wątpienia ożywia utwór. Nie jest lepiej, jest inaczej, ale równie ciekawie, jak w oryginale. Wszystko to jednak blednie w zestawieniu z petardą pokroju „I Bet You Look Good on the Dancefloor”. Życzę każdemu, komu nie było dotąd dane znaleźć się pod sceną w trakcie tego numeru, by mógł tego doświadczyć. Połamany rytm wybijany przez Matta Heldersa czyni ten kawałek czymś więcej, niż tylko rockowym wymiataczem, którego energia rozrywa słuchacza od środka. I tylko szkoda, że od „The View from the Afternoon” dzieli go jeszcze „Star Treatment”, no chyba, że dzięki temu zabiegowi obyło się bez ofiar wśród publiczności. Jeszcze tylko podziękowania i ostatnie pytanie do słuchaczy: „R U Mine?”.

Cały dochód z koncertu został przekazany na rzecz organizacji War Child UK, niosącej pomoc dzieciom, które doświadczyły traumy wywołanej wojną. Muzycznie obyło się bez niespodzianek, na „Live at the Royal Albert Hall” otrzymujemy wycinek trasy promującej „Tranquility Base Hotel & Casino”. Tylko tyle i aż tyle. Żadnych coverów, czy gości specjalnych, żadnych mniej oczywistych utworów. Trochę szkoda, bo przecież single Arctic Monkeys wypełnione są niezliczoną ilością rarytasów, których próżno szukać na regularnych płytach grupy. Niezależnie jednak od tego, Arctic Monkeys potwierdzają swoją klasę. Słusznie uważani są za największą gwiazdę muzyki rockowej wyrosłą w XXI w. i chyba nie ma śmiałka, który byłby w stanie to zakwestionować.