Kradzione nie tuczy, czyli rzecz o coverach, odc. 2., cz. 2.

Zastanawiam się, czy nazywanie Nouvelle Vague cover bandem nie jest zbyt dużym uproszczeniem, mimo że skupia się on wyłącznie na cudzym repertuarze. Dyskografia zespołu to nieprzebrana kopalnia przeróbek w dosłownym tego słowa znaczeniu. Idea przyświecająca muzykom zakłada bowiem odejście od oryginału najdalej, jak to tylko możliwe, co oczywiście powoduje niejednokrotnie niezadowolenie krytyków. Głównym źródłem repertuaru są klasyki rockowe ery punk rocka i postpunku, czyli druga połowa lat 70. i lata 80. Jazz, blues, bossa nova. W rękach Marca Collina i Oliviera Libaux, pomysłodawców duetu, utwory przechodzą niezwykłą metamorfozę, prezentując nieraz oblicze, które przy pierwszym przesłuchaniu może się wydać szokujące. Decyzję, po który album sięgnąć w pierwszej kolejności można pozostawić przypadkowi, ale lepszym rozwiązaniem będzie posiłkowanie się tracklistą. Na debiucie opatrzonym wyłącznie nazwą zespołu znaleźć można numery Joy Division, The Clash, P.I.L., The Cure i Killing Joke. Kolejną płytę, „Bande à Part”, wypełniają między innymi kompozycje Buzzcocks, Yazoo, New Order, Visage i Blondie, z kolei „3” to przede wszystkim Depeche Mode, Talking Heads, Simple Minds, Sex Pistols i The Police. Działalność Francuzów została doceniona przez autorów oryginałów, bo w nagraniach wzięli udział Martin Gore z Depeche Mode („Master and Servant”), Ian McCulloch z Echo & the Bunnymen („All My Colours”) i Barry Adamson z Magazine („Parade”). Czwarty album duetu zatytułowany „Couleurs sur Paris”, jak może sugerować tytuł, wypełniły utwory francuskojęzyczne, zatem pozycja to zdecydowanie dla miłośników muzyki znad Sekwany. I w zasadzie można by na tym poprzestać, gdyby nie wrodzona chęć poszukiwania. Dyskografia każdego z założycieli Nouvelle Vague nie ogranicza się wyłącznie do płyt sygnowanych nazwą zespołu. Marc Collin komponuje muzykę filmową, z kolei Olivier Libaux ma na swoim koncie dwie płyty grupy Les Objets i kilka produkcji solowych, z których na szczególną uwagę zasługuje album wydany w 2013 roku, a zatytułowany „Uncovered Queens of the Stone Age”. Tytuł zdaje się mówić wszystko. Realizacji projektu przyświecały podobne założenia, jak w Nouvelle Vague. Do zaśpiewania utworów dowodzonej przez Josha Homme’a grupy Libaux zaprosił wyłącznie wokalistki, spośród których najbardziej znanymi są Skye Edwards z Morcheeby i pochodząca z Islandii Emilíana Torrini.

Skoro jesteśmy już we Francji i przy albumach, na których wykonawcy poświęcają całą płytę innemu artyście, to niezrównanym przodownikiem pracy w tej kategorii jest Mick Harvey. Wieloletni partner artystyczny Nicka Cave’a i producent albumów P.J. Harvey jest Australijczykiem zafascynowanym muzyką Serge’a Gainsbourga. Choć słowo „fascynacja” może okazać się niewystarczające, bo cztery pełnowymiarowe płyty to już raczej obsesja. „Intoxicated Man” i „Pink Elephants” otworzyły solowy dorobek Harveya jeszcze za czasów jego gry w The Bad Seeds, dwa następne – „Delirium Tremens” i „Intoxicated Women” – powstały już po rozstaniu z Nickiem Cave’em.

Śpiewane w oryginale po francusku piosenki Harvey przetłumaczył na angielski. W nowych wykonaniach zachowuje klimat pierwowzorów, naznaczając jednak twórczość Gainsbourga własnym talentem. W „New York, U.S.A.” zbyt wiele nie zmienia, ale już w „Harley Davidson” pierwiastek australijski jest znaczący. Tyle, że mierzenie się z twórczością wielkich artystów często skazane jest na porażkę. Harveyowi w zetknięciu z Gainsbourgiem przytrafiły się także potknięcia. „Lemon Incest”, zaśpiewany przez Serge’a z trzynastoletnią wówczas córką Charlotte Gainsbourg, wywołał w połowie lat 80. we Francji spory skandal. Dlaczego? Wystarczy posłuchać oryginału, znajomość języka francuskiego nie będzie konieczna. Wersja Harveya, wykonana solo, traci sens, choć trzeba przyznać, że uwypukla melodię, której autorem jest nie kto inny, jak Fryderyk Chopin (Etiuda E-dur op. 10 nr 3). Kompletną porażką jest natomiast „I Love You… nor Do I”, bo „Je t’aime… moi non plus” po angielsku brzmi jak… To się udać po prostu nie mogło. Twierdzenie to potwierdza niemieckojęzyczna wersja utworu, którą zaczyna się album „Intoxicated Woman”. Jest to, mniej więcej, tak samo niewyobrażalne, jak niemiecka komedia romantyczna. Trudno w tym miejscu nie zadać sobie pytania o sens nagrywania kilkudziesięciu utworów innego wykonawcy. W tym konkretnym przypadku odpowiedź może być tylko jedna. Mick Harvey przybliża piosenki francuskiego geniusza, ale jest to dobre wyłącznie dla tych słuchaczy, którzy nieprzyjemnym dreszczem reagują na język Molliera.

Całkiem nieźle z cudzą twórczością poradzili sobie muzycy Placebo. „Covers” pierwotnie ukazał się jako album winylowy i dodatek do „Sleeping With Ghost”, czwartego studyjnego krążka zespołu. Od 2010 roku dostępny jest już jako samodzielne wydawnictwo. Otwierająca płytę interpretacja „Running Up That Hill” powala na kolana. Chętnie narażę się miłośnikom Kate Bush pisząc, że Brian Molko swym natchnionym śpiewem, spowalniając tempo utworu, przebił oryginalne wykonanie. Dalekie pokrewieństwo Placebo z The Smiths zdradza „Bigmouth Strikes Again”. Ciekawie zespół podszedł także do „The Ballad of Melody Nelson” Serge’a Gainsbourga, całkowicie odchodząc od oryginału. Zatopiona w elektronice z dyskretnie podaną partią gitary akustycznej ballada robi kosmiczne wrażenie, szkoda tylko, że Molko postawił na język angielski, przecież spędzając lata szkolne w Luksemburgu bez problemu mógł zmierzyć się oryginalnym tekstem. Jedynie „Daddy Cool” rozczarowuje, bo sprawia wrażenie, jakby Molko numer Boney M. śpiewał w barze z karaoke. Ten chwilowy spadek jakości wynagradza za to przejmujący „Jackie” Sinead O’Connor.

Wśród płyt złożonych z przeróbek znajdują się również kompletne klapy. Trudno rozpatrywać w innych kategoriach wydany w 1995 roku album Duran Duran zatytułowany „Thank You”. Będąca w swym założeniu hołdem złożonym muzycznym bohaterom i sposobem na przetrwanie kryzysu płyta okazała się gwoździem do trumny, pozbawiającym grupę kontraktu na rodzimym, brytyjskim, rynku. Nowe interpretacje takich numerów, jak „Thank You” Led Zeppelin, „Crystal Ship” The Doors, „I Wanna Take You Higher” Sly and the Family Stone, czy wydanego na pierwszym singlu „Perfect Day” Lou Reeda, wypadły blado. Podobny incydent zaliczyli Deftones. Wydany w 2011 roku album zatytułowany „Covers” jest zbiorem przeróbek zarejestrowanych przy okazji różnych sesji nagraniowych. W przypadku „Caress”, w oryginale wykonywanym przez kalifornijski zespół Drive Like Jehu, brzmi to całkiem nieźle, ale tylko dlatego, że kompozycja stylistycznie nie odbiega zbytnio od klimatu interpretatorów. Z pozostałymi numerami jest już problem. „Drive” The Cars, „Please, Please, Please, Let Me Get What I Want” The Smiths i „No Ordinary Love” stanowią idealne przykłady utworów, które powinny być zakazane. Dla dobra muzyków i słuchaczy, bo czasem naprawdę lepiej nie robić nic.

Jeszcze gorzej wypada ostatnia studyjna produkcja Rage Against The Machine. „Renegades” wypełniły kompozycje takich wykonawców, jak The Rolling Stones, Afrika Bambaataa, Devo, Minor Threat, czy Cypress Hill. Dwa miesiące po wydaniu płyty zespół rozpadł się i trudno nie odnieść wrażenia, że album był wyłącznie dobrze zaplanowanym skokiem na kasę. Bo, czy Rage Against The Machine mógł położyć numery w rodzaju „Kick Out the Jams” albo „Down on the Street”? Otóż, mógł. Spowolnienie tempa w utworze MC 5 okazało się wysoce szkodliwe, natomiast moc kawałka The Stooges po obróbce dokonanej przez RATM gdzieś się ulotniła. Jeśli są jakiekolwiek powody, dla których warto sięgnąć po „Renegades”, to szukać ich należy na liście utworów pod numerami 2 i 9. „Pistol Grip Pump” Volume 10 z niczym nie wyróżniającego się rapowania wyniesione zostało przez Rage Against The Machine na orbitę okołoziemską. Tym razem Tom Morello oszczędnie posługuje się gitarą, a całość w warstwie muzycznej opiera się na sekcji rytmicznej. Tim Commerford i Brad Wilk tkają podkład pod skandowanie Zacka de la Rochy naznaczającego utwór charyzmą, której próżno szukać u jego autorów. Drugi ze wspomnianych utworów pochodzi z repertuaru Bruce’a Springsteena. Z typowej dla Bossa akustycznej ballady, okraszonej dylanowską harmonijką i dźwiękami pedal steel guitar, nadających kompozycji posmaku country, Rage Against The Machine zrobili pełen wściekłości numer, dla którego oryginał był wyłącznie punktem wyjściowym. Szkoda tylko, że w warunkach studyjnej sterylności rozcieńczyły się nieco wywracający wnętrzności wrzask wokalisty i miażdżące bębenki gitary Toma Morello. Aż trudno uwierzyć, że za produkcję „Renegades” odpowiedzialni byli Rick Rubin i Brendan O’Brien. Na szczęście nic straconego, bo tę właściwą, koncertową, wersję utworu bez trudu można znaleźć na drugiej stronie singla z 1997 roku.

W następnym odcinku: Oddajmy pokłon wielkiemu twórcy.