Bootleg Top 20 / Luty 2021

No i mamy nowy album Foo Fighters. I mógł zespół Dave’a Grohla stać się AC/DC XXI w., ale zachciało się muzykom eksperymentów. W jednym z drukowanych na papierze miesięczników poświęconych muzyce rockowej przeczytałem opinię jednego z dziennikarzy, że oto mamy do czynienia z pierwszą mocną kandydatką do płyty roku. Było to w styczniu, gdy ujawniono tylko dwa single. W najnowszym numerze miesięcznika album otrzymał, od innego dziennikarza, maksymalną notę. Serio? Pytam, bo Foo Fighters polegli na całej linii. „Medicine At Midnight” jest zwyczajnie nudna. Za głowę można złapać się już na początku „Making A Fire”. Zaśpiew „na, na, na” brzmi do bólu tandetnie. „Waiting On A War” ociera się o autoplagiat. Wszystkie elementy składowe utworu były już przez zespół wielokrotnie wykorzystywane na poprzednich płytach. W „Holding Poison” Dave Grohl sprawia wrażenie, jakby na siłę powstrzymywał się od rockowego wrzasku. Muzycznie otrzymujemy mieszankę Toma Petty’ego, Electric Light Orchestra i Queen. Lubię ogórki kiszone, bitą śmietanę i owoce morza, ale niekoniecznie w jednej potrawie. Jeśli kogoś nie zemdli, to jednak nie ma problemu. Najlepsze muzycy zostawili na koniec. Pozbawiony mocy westernowy riff a la Iron Maiden i „obłędny” atak klawiszy w stylu The Killers wywołują szczery uśmiech na twarzy. Brak możliwości wyruszenia w trasę z takim materiałem wydaje się zbawienny. Może za dwa lata sprawa przycichnie, a Foo Fighters wrócą do korzeni, broniąc jednak „Medicine At Midnight”, jak Metallica „Lulu”.

Czasem nowa muzyka atakuje znienacka. Właśnie ukazał się trzeci album Walking Papers, zatytułowany „The Light Below”. Tym, którzy właśnie pomyśleli: „No i co z tego?” albo „Ale, o co chodzi?” spieszę wyjaśnić, że jest to zespół Barreta Martina (znanego z zespołów Skin Yard, Screaming Trees, Mad Season i Tuatara) i Duffa McKagana (znanego wiadomo skąd). Jeśli teraz macie wypieki na twarzy, musicie ochłonąć. Martin i McKagan grali na pierwszych albumach grupy, „Walking Papers” [2013] roku i „WP2” [2018]. I chociaż nazwiska nie grają, to interesujący może okazać się zwłaszcza pierwszy, na którym gościnnie pojawili się także Mark Lanegan i Mike McCready. Ale wracając do „The Light Below”, album zabiera nas w podróż do pierwszej połowy lat 90., lądując gdzieś pomiędzy licznymi projektami pobocznymi muzyków zespołów pochodzących z północno-zachodniego skrawka Stanów Zjednoczonych. W dźwiękach dochodzących z głośników można doszukać się delikatnej atmosfery Three Fish, soulowej wrażliwości Brad i narkotycznego zjazdu Mad Season. Kolejna w ostatnim czasie, po Painted Shields, miła niespodzianka z deszczowego Seattle.

„To The Island” zapowiada pierwszą od jedenastu lat płytę Crowded House. A na pierwszym miejscu mojej listy „Woodface”, sprzed lat trzydziestu. Tak, to jedna z tych płyt, które zdają się potwierdzać tezę, że rok 1991 był jednym z najwspanialszych w dziejach muzyki popularnej. Słuchając tych numerów po latach można przecierać oczy ze zdumienia, gdy w głośnikach pojawiają się kolejne przeboje, o których już dawno zapomnieliśmy. W lutym sięgnąłem także po zapomnianą płytę Simple Minds „Sparkle In The Rain” [1984], z której pochodzą „Waterfront”, „Speed Your Love to Me” i „Up on the Catwalk”. Wydawać by się mogło, że Simple Minds szło w tamtym czasie łeb w łeb z U2, ale wyniki sprzedaży wydawanych niemal równolegle płyt wskazują jednak na rosnącą z każdym albumem przewagę Irlandczyków. Obie grupy wywodziły się ze wspólnego, postpunkowego, korzenia, ale trudno oprzeć się wrażeniu, że także artystycznie Simple Minds podążało śladem U2. Na wydanym w tym samym roku „Unforgattable Fire” U2 podejmowało już eksperymenty brzmieniowe z Brianem Eno i Danielem Lanois w roli producentów, tymczasem Simple Minds zlecili produkcję „Sparkle In The Rain” Steve’owi Lillywhite’owi, który wraz z „War” na dłuższy czas zakończył współpracę z U2. Nie da się jednak z tego uczynić wielkiego zarzutu, bo album Szkotów zwyczajnie broni się świetnymi numerami, będącymi dziś świadectwem tego, że także w dobie syntezatorów powstawały świetne, gitarowe, albumy rockowe. Reedycja albumu wzbogacona została o nagrania z koncertu, który odbył się 28 lutego 1984 roku, a więc dokładnie trzydzieści siedem lat temu. By przenieść się w czasie do wypełnionego publicznością Barrowland Ballroom w Glasgow wystarczy kliknąć w poniższą playlistę, a zobaczyć legendarną miejscówkę możecie w teledysku do „Waterfront”.

Szukając porównania ze światem piłki nożnej, można powiedzieć, że The Cult jest zespołem wiecznie plasującym się na najwyższych miejscach zaplecza ekstraklasy, by po chwilowym pobycie w najwyższej klasie rozgrywkowej, ponownie walczyć o awans do niej. W rubryce z napisem „klasyka rocka” trwale zapisała się druga płyta grupy, zatytułowana „Love”, klasyfikowana jako dzieło gotycko-postpunkowe. Wydany w 1989 roku „Sonic Temple” stanowi, kolejny po „Electric”, krok w kierunku hard rocka, przez niektórych uważany wręcz za próbę konkurowania z hair metalowymi potęgami tamtych czasów. Ocena ta jest zdecydowanie zbyt powierzchowna, mimo że zespół faktycznie zyskał w oczach amerykańskiej publiczności. Spora w tym zasługa producenta Boba Rocka, którego nazwisko za moment zaczęło być kojarzone z sukcesem Czarnej Płyty Metalliki. Tym, co odróżniało jednak The Cult na „Sonic Temple” od Bon Jovi, czy Mötley Crüe, był dający się wychwycić brytyjski rodowód grupy i natchniony, pełen głębi, głos Iana Astbury’ego. Ciekawostką natomiast niech będzie wokalne wsparcie Iggy Popa w „New York City”.

Kompletnie zaskoczyła mnie wysoka pozycja nowej płyty Stevena Wilsona. Wciąż nie wiem, co o niej sądzić. Do słuchania „The Future Bites” pcha mnie chyba reakcja fundamentalistycznej frakcji fanów artysty, której przedstawiciele zareagowali drgawkami i wyrzutem piany z ust. Czyżby płyta miała stać się dla Wilsona tym, czym przed laty „90125” stała się dla Yes? Jeśli tak, to ja nie mam nic przeciwko temu, chociaż chyba potencjał komercyjny albumu jest zbyt mały. A już całkiem serio, utwory z „The Future Bites” intrygują elektronicznym brzmieniem, w którym jednak ciągle słychać rockowego ducha, a „12 Things I Forgot” spokojnie mogłaby znaleźć się w repertuarze Raya Wilsona.

Na koniec pełne zestawienie i playlista.

1. Crowded House „Woodface”
2. The Jaded Hearts Club „You’ve Always Been Here”
3. Simple Minds „Sparkle In The Rain”
4. Steven Wilson „The Future Bites” (2021)
5. AC/DC „Power Up”
6. Billy Idol „Billy Idol”
7. Bruce Springsteen „Letter To You”
8. The Cult „Sonic Temple”
9. Arctic Monkeys „Live at The Royal Albert Hall”
10. Jamiroquai „Traveling Without Moving”
11. The Human League „Dare!”
12. Weezer „Weezer (Blue Album)”
13. Soundtrack „The Man From U.N.C.L.E.”
14. XTC „Drums And Wires”
15. Budgie „Budgie”
16. Foo Fighters „Medicine At Midnight” (2021)
17. Walking Papers „The Light Below (2021)
18. Joan Jett and The Blackhearts „I Love Rock’N’Roll”
19. Chris Cornell „No One Sings Like You Anymore”
20. Psi Com „Psi Com EP”