Helloween „Live in The U.K.”

W wieku 10. lat, gdy ma się starsze o sześć lat rodzeństwo, życie nie jest usłane różami. Byłem torturowany, raz nawet (podobno całkowicie przypadkowo) przypalono mi udo lutownicą*. Uciążliwości rekompensowały mi jednak płyty przynoszone przez brata. Tu znowu nie było łatwo, tyle że konsekwencje były dużo łagodniejsze, wręcz przyjemne. Muzyką The Doors byłem maltretowany do tego stopnia, że dziś nie wyobrażam sobie bez niej życia. Nieco łagodniej, w zasadzie bez oporów, przyjąłem Helloween. Bez opamiętania tłukliśmy obie części „Keeper of the Seven Keys” i wydany chwilę później koncertowy album „Live in The U.K.”. Gdy nadszedł czas muzycznego dojrzewania, płyty zacząłem zdobywać na własną rękę, a próby narzucenia czegoś z zewnątrz wywoływały efekt odwrotny do zamierzonego. Rozkwit muzyki rockowej na początku lat 90. spowodował, że wykonawcy lat pacholęcych popadli w zapomnienie. To dlatego długo nie słyszałem żadnego z kolejnych albumów Helloween, a gdy po latach sięgnąłem po jeden z nich, stwierdziłem, że to już zupełnie nie moja bajka.

Uwielbiam płyty koncertowe. Prawdopodobnie wzięło się to stąd, że w czasach, gdy zaczynałem przygodę z muzyką rockową, uczestnictwo w koncercie zagranicznego wykonawcy było czymś absolutnie nieosiągalnym. Albumy nagrywane na żywo rozpalały wyobraźnię do granic możliwości, wystarczyło zamknąć oczy ze słuchawkami na uszach, by znaleźć się pod sceną. Równie pomocne były w rozładowywaniu młodzieńczej energii. Dziś nie wskakuję już na kanapę udając, że to podest, na którym stoi perkusja. Powód jest jeden, współczesne rakiety do tenisa nie potrafią udawać gitary tak, jak robiły to enerdowskie, drewniane, Germiny.

Nie tak dawno przypomniałem sobie o „Live in The U.K.” i postanowiłem zmierzyć się z legendarnym albumem koncertowym dzieciństwa. Jakież było moje zdziwienie, gdy okazało się, że płyta nie jest dostępna w streamingu. To dopiero podgrzało chęć posiadania. Na polskich aukcjach cena potrafiła dochodzić do 100 zł, ale w ojczyźnie zespołu udało mi się kupić CD za kwotę o ponad połowę mniejszą, wliczając już koszty przesyłki. Po włożeniu płyty do odtwarzacza odżyły wszystkie wspomnienia. Okazało się, że pamiętam każdy najmniejszy fragment muzyki, każdą kwestię wypowiadaną między utworami przez Michaela Kiske, każdą solówkę.

Jedynym, o co można mieć pretensje do zespołu w związku z „Live in The U.K.” jest niewydanie pełnego zapisu koncertu albo przynajmniej kompilacji odzwierciedlającej setlistę koncertów granych w ramach promocji „Keeper of The Seven Keys”. Cała reszta składa się na modelowy wręcz obraz płyty koncertowej. Proporcje między publicznością a zespołem w miksie są idealne. To techniczny, ale niezwykle ważny element, bo niejednokrotnie realizacja płyty koncertowej zabija atmosferę występu na żywo. Na „Live in The U.K.” energia bijąca ze sceny została uwieczniona na taśmie w sposób perfekcyjny.

Nagrania pochodzą z koncertów zarejestrowanych w Manchesterze i szkockim Edynburgu podczas Pumpkins Fly Free Tour, w listopadzie 1988 roku. Płytę otwiera szybki „A Little Time”. Helloween na żywo stawia na dobrą zabawę. Interakcja zespołu z publicznością jest niesamowita. Spory w tym udział ma Michael Kiske, którego luźny styl konferansjerki zagrzewa publiczność do żywiołowej reakcji. Przed drugim na płycie singlowym „Dr. Stein” słyszymy dłuższą przemowę, w trakcie której wokalista opowiada o tym, jak zespół po raz pierwszy był w Japonii i Ameryce, ale nie wie nic o publiczności zgromadzonej tego wieczoru na koncercie. W miejscu o tak dużych tradycjach piłkarskich jak Szkocja, momentalnie otrzymuje informację zwrotną w postaci skandowanego „Scotland!”. Swingującymi zagrywkami zabawiają się także muzycy. Elektryzujący riff „Future World” poprzedza stopniująca napięcie introdukcja, a w środkowej części utworu dostajemy porcję klasycznego rock and rolla połączonego z wykrzykiwanym przez publiczność pod dyktando wokalisty „We all live in Future World”. Zabawy frontmanów z publicznością często bawią na żywo, nudząc na koncertowych płytach, jednak nie tym razem. Nie ulega wątpliwości, że Michael Kiske jest mistrzem w swoim fachu.

Bez zbędnych przerywników atakuje „Rise and Fall” będący kwintesencją powermetalowego grania. Wymieniający się solówkami gitarzyści, Kai Hansen i Michael Weikath, uzupełniają się znakomicie. Spowolnienie na moment przynosi „We Got The Right”, ale też trudno kompozycję zamykającej drugą część „Keeper of The Seven Keys” nazwać balladą. „Live in The U.K.” kończą przebojowy „I Want Out” i sięgający w końcówce niemal trashu „How Many Tears”. Zapowiedź wokalisty: „This is a song from „Walls of Jericho” dawniej pozostawała dla mnie niezrozumiała. W czasach przedinternetowych nie miałem możliwości ustalić, że chodzi o utwór z pierwszej płyty zespołu, którą poznałem dużo później.

Trudno dziś przewidzieć w jakim kierunku poszłaby muzyka, gdyby zaraz po „Live in The U.K.” z zespołu nie odszedł Hansen, a po wydaniu dwóch kolejnych, nieco odmiennych stylistycznie, albumów studyjnych z grupą nie pożegnał się wokalista Michael Kiske. Pewne jest natomiast to, że „Live in The U.K.” prezentuje Helloween nie tylko w optymalnym składzie, ale i w wyśmienitej formie. Z całą pewnością jest to album, do którego warto wrócić po latach.

* – tortury nie wykraczały poza zwyczajowo przyjęte gnębienie młodszego rodzeństwa przez starsze, a uczciwe będzie wspomnienie i o tym, że mama kazała sprzątać żołnierzyki bratu, bo ja, rzekomo, byłem za mały.