Royal Blood, Radiohead @ Open’er Festival 2017, Gdynia-Kosakowo, 28.06.2017

Co roku na Openera przyjeżdża kilkadziesiąt tysięcy ludzi. Organizatorzy mają niezłe rozeznanie rynku, bo gdy słuchałem wykonawców, których szumnie zapowiadali, a ich nazwy były mi zupełnie obce, zadawałem sobie pytanie, jak w ogóle można słuchać takiej muzyki? Widocznie można, skoro nieznany mi hip-hopowy skład ze Stanów Zjednoczonych gromadził publiczność nie mieszczącą się pod namiotem. Festiwalowy charakter Openera ma dla mnie niewielkie znaczenie. Nie sprawia mi przyjemności przeciskanie się w tłumie pomiędzy różnymi atrakcjami imprezy i bezcelowe spędzanie na jej terenie czasu. Dla mnie to wyłącznie zbiór koncertów, które w ciągu czterech dni zamierzam zobaczyć. Tegoroczną edycję ograniczyłem do Royal Blood, Radiohead, The Kills, Foo Fighters, Prophets of Rage i The xx. Nie zainteresował mnie żaden inny wykonawca, dzięki czemu przynajmniej nie miałem problemu z planowaniem, bo wszyscy wymienieni artyści mieli zagrać na głównej scenie festiwalu.

W środowy wieczór o 18:30 pojawił się duet Royal Blood. Bez dłuższych wstępów napiszę, że koncert Brytyjczyków był dla mnie sporym rozczarowaniem, ale gdzieś tam przeczuwałem, że tak właśnie będzie. Nowa płyta nie skrzy się już riffami, jakimi atakował debiut. Trudno zatem, aby na żywo wypadło to lepiej. Co ciekawe, utwory z pierwszej płyty również prezentowały się blado. I wcale nie chodzi o kłopoty z głosem wokalisty. Royal Blood na żywo to średniej jakości zespół. Mieli do dyspozycji nieco ponad godzinę, więc wypełnianie czasu spacerami perkusisty po barierce oddzielającej scenę od publiczności odbieram jako piłkarską grę na czas. Wokalista zapewniał publiczność o tym, że właśnie w Polsce jest ona najlepsza. Przepraszał za niedyspozycję wokalną, obnosząc się z, dopiero co otwartą, butelką Jacka Danielsa. Tanie pozerstwo. Nowa płyta Royal Blood dotarła do pierwszego miejsca listy przebojów w Wielkiej Brytanii, ale to chyba raczej spowodowane było popularnością pierwszego krążka. Podobnie jak płyta, koncert był po prostu nudny. Zakończył się odegraniem riffu „Iron Man” Black Sabbath. No, oszałamiające po prostu.

Gwiazdą pierwszego dnia byli Radiohead, nic więc dziwnego, że przestrzeń pod sceną zapełniała się szybciej, niż zwykle. Spory odsetek publiczności stanowili fani przybyli wyłącznie na ten jeden koncert. Zespół pojawił się punktualnie o 22:30, dość późno, ale przecież ciemność stanowi najlepsze tło dla koncertów. Scenografia nie była mocno rozbudowana, ale gra świateł i eliptyczny ekran za plecami muzyków stanowiły efektowny dodatek do pokręconej muzyki zespołu. Radiohead już dawno odeszli od stricte rockowych brzmień. Ich muzyka osiągnęła poziom artyzmu, na jaki rzadko wspinają się wykonawcy rockowi. Słychać w niej także indie, ambient, jazz i muzykę klasyczną. Elementy, wydawałoby się, nie do połączenia, muzycy Radiohead scalają w sposób niezwykle przekonujący. Stojąc pod sceną odnosiłem wrażenie, jakby koncert pozbawiony był jakiejkolwiek dramaturgii. Muzyka po prostu płynęła, przyjmując postać kolejnych kompozycji. Chyba największe wrażenie zrobiły na mnie „The Numbers” z „A Moon Shaped Pool” i kończący koncert „Street Spirit (Fade Out)”, jedyny reprezentant wczesnego okresu działalności zespołu, ale wyróżnienie tych dwóch momentów wieczoru ma wybitnie subiektywny charakter. Radiohead na żywo stanowi pewną całość, z której wyciąganie poszczególnych elementów przed nawias przestaje mieć jakikolwiek sens.

Zespół Thoma Yorke’a jest przykładem grupy, która nie przygotowuje na trasę koncertową jednego zestawu piosenek. Ma to swoje dobre i złe strony. Wielość utworów jest bardziej wrażliwa na potknięcia, z kolei widz nigdy nie wie, co usłyszy na koncercie. Kilka dni wcześniej, na festiwalu w Glastonbury, repertuar zdominowały utwory z obchodzącej rocznicę płyty „OK Computer”. W Gdyni przewagę miały utwory z „In Rainbows”, która jest dokładnie o dziesięć lat młodsza od starszej siostry. Nie miałbym nic przeciwko temu, aby uległo to odwróceniu, ale cóż. Openerowy koncert kończyły dwa bisy, raczej zaplanowane, niż wywołane jakąś szczególnie entuzjastyczną reakcją publiczności. Ostatecznie, do czego Radiohead już dawno przyzwyczaili fanów, nie zagrali swojego największego radiowego przeboju „Creep”, ale bardziej zawiedziony byłem tym, że nie usłyszałem „Karma Police”.

Dwie godziny obcowania z muzyką Radiohead na żywo z pewnością zapamiętam na dłużej. Naprawdę potrafią wywołać dreszcze. Nabrałem wielkiego apetytu na halowy koncert zespołu, na którym brzmienie będzie bardziej sterylne i selektywne. W przypadku wielopłaszczyznowej muzyki zespołu głośność przestaje być wystarczającym elementem nagłośnienia. A Royal Blood? Z nadmuchanego do granic możliwości balonika w zastraszającym tempie zeszło powietrze, balon wykonał taniec pod sufitem i spadł gdzieś za szafką. Może jeszcze kiedyś zainteresuję się ich kolejną płytą, jeśli do czasu jej wydania zupełnie o zespole nie zapomnę.